Odwiedziłam Muzeum Erotyki w Barcelonie, a więc ty nie musisz

Odwiedziłam Muzeum Erotyki w Barcelonie, a więc ty nie musisz

Powoli dochodzę do wniosku, że jakiegokolwiek erotyzmu w muzeach erotyki trzeba ze świecą szukać. 

Podróżując, staram się szukać różnych interesujących miejsc związanych z seksualnością i erotyką. W ten sposób odwiedziłam m.in. Muzeum Beate Uhse w Berlinie, praskie Muzeum Maszyn Erotycznych i Muzeum Seksu w Amsterdamie. Nie mogłam więc pominąć Muzeum Erotyki w Barcelonie – znajomi byli, podobało im się, więc stwierdziłam, że też się wybiorę. I wybrałam się. W maju 2015 roku. Te zdjęcia czekały na publikację prawie 2 lata, głównie dlatego, że muzeum było tak bardzo złe, że nie pomogła nawet wypita wcześniej sangria.

Museu de l’Eròtica

Jeżeli wierzyć prawdzie strony internetowej, samo muzeum i kolekcja zapowiadają się całkiem nieźle, obiecując seksualia sięgające starożytnych cywilizacji, zahaczające o kulturę pin-up, tematy fetyszyzmu i sadomasochizmu. Wystarczy, aby rozbudzić ciekawość turysty, który podskórnie czuje, że znalazł się w jednym z najseksowniejszych miast świata – może chodzi o falliczny kształt Torre Agbar, może o butiki erotyczne w sklepach handlowych, a może o ogólny klimat fiesty i tego, że Barcelona jest europejską stolicą niezależnych filmów porno.

Bilety kupiłam online jeszcze przed wyjazdem, głównie po to, żeby zaoszczędzić kilka euro i czas spędzony na staniu w kolejce. Nietrudno się domyślić, że żadnej kolejki nie było. Oprócz mnie i mojego partnera po obiekcie snuły się może ze trzy osoby.

Przekroczywszy próg muzeum wiedziałam jednak, że ktokolwiek prowadzi Muzeum Erotyki w Barcelonie, musi być geniuszem marketingu, by obiecać tak wiele, a w efekcie dać tak mało.

Bo jeżeli muzeum musi mieć przed drzwiami naganiacza, to wiedz, że coś się dzieje.

Muzeum Erotyki Barcelona

Muzeum mieści się przy La Rambla 96, tuż naprzeciwko słynnego targu Mercat de la Boqueria. Z okna wychodzącego na La Ramblę od czasu do czasu wychyla się dorabiający na życie student przebrany za Marilyn Monroe. Okazuje się, że wizyta z taką przewodniczką to hit Museu de l’Eròtica, ale mnie nie kusi, bo jakimś cudem wywołuje u mnie zażenowanie, a nie ciekawość. Jakimś cudem jednak Marilyn wypatrzyła mnie i mojego partnera wśród tłumu i zaczęła zapraszająco nawoływać.

Na początek zostaliśmy uraczeni plastikowym kubeczkiem cavy. Niby na rozluźnienie, ale tak na dobrą sprawę właśnie ten kubeczek był zapowiedzią, że będzie właśnie tak – tanio, plastikowo i przaśnie.

W kolekcji widać sporą przypadkowość, elementy poskładane raczej według „co się komu kojarzy” niż z jakimś większym zamysłem. Tak oto mamy bzykające się figurki obok korzenia żeń-szenia w formalinie…

… a zaraz obok gejszę z hantlem. Mój cynizm wynika głównie z tego, że eksponaty w większości były replikami, artefaktami inspirowanymi oryginałami, na dodatek pozbawionymi dokładniejszych opisów, więc trudno było mi momentami stwierdzić, na co dokładnie patrzę.

Jest też trochę starych dild…

Bez Greya się nie liczy, czyli Barbie i Ken w dungeonie

Sztuka erotyczna

Inspiracja czy sensacja? 

Ostatnia część Muzeum Erotyki to właściwie doskonałe podsumowanie, o co tak naprawdę chodzi. O tanią sensację. Przenieśmy się więc do sekcji z seksualnymi rekordami:

Podobno najlepsza część muzeum to ogród z roślinkami, które się kojarzą. Niestety, nie było mi dane go zobaczyć, bo w ogrodzie trwały właśnie przygotowania do spektaklu. Miłośników teatru od razu uprzedzam – bilety na przedstawienia są dodatkowo płatne, a same spetktakle grane są po katalońsku.

Trudno mi stwierdzić, czy to muzeum może być czymś więcej, niż firmowaną seksem pułapką na turystów.

Cała wizyta trwa około 45 minut (w sumie da się obskoczyć w pół godziny bez robienia zdjęć). To wszystko za cenę od 7 do 12 euro, w zależności od tego, czy kupuje się bilet wcześniej online, czy na miejscu i czy chce się wynająć przewodnik. Porównując Muzeum Erotyki z Muzeum Seksu w Amsterdamie, do którego bilet wstęp kosztuje 4 euro, można poczuć się trochę oskubanym. Lub po prostu odpuścić świątynię trefnej Marilyn Monroe i wydać pieniądze na butelkę przyjemnie musującej cavy.

Albo na empanadas w Mercat de la Boqueria.

A na zakończenie…

Yyy, nope.

Komentarze zamknięte.
  1. Sylwana

    18 marca 2017 at 21:40

    Odnoszę wrażenie, że najlepszą częścią wystawy był alkohol. Pytanie ciśnie mi się na usta: dlaczego tylko jeden kubeczek?! Tego na trzeźwo to raczej nie… Po samych zdjęciach widać chaos, przypadkowość i, za przeproszeniem, szczucie kutasem.

    A ten drewniany gigafallus kojarzy mi się z niedokończonym posągiem Światowida.

  2. Papa Gienio

    14 marca 2017 at 12:14

    W ubiegłym roku była już plastikowa lampka szampanka zamiast kubeczka :-)

    • Nat

      14 marca 2017 at 12:56

      Uuu, czyli jednak zrobiło się jakby luksusowo?

  3. Aleksandra

    14 marca 2017 at 07:40

    A tak sobie myślę… może nie erotyka, ale poniekąd związane. Muzeum zerwanych związków w Zagrzebiu? Smaczek taki, że eksponaty ślą tam postronne osoby z całego świata, z opisem.

    • Nat

      14 marca 2017 at 08:42

      Tak! Byłam na wystawie tego muzeum w Londynie w ramach Festiwalu Miłości – robiło wrażenie! Był tam nawet eksponat Polki, która w trakcie podróży zbierała dla swojego faceta naklejki z bananów, bo ten je kolekcjonował. Kiedy wróciła, okazało się, że on ją zdradzał i zrobiło się nieprzyjemnie. Zamiast wyrzucić spory zestaw naklejek, przekazała go do muzeum. Nawet taka niewielka wystawa była dla mnie sporym przeżyciem, głównie przez towarzyszące obiektom historie ludzi, którzy za nimi stali.
      Dzięki za inspirację, chyba czas obrać kierunek Zagrzeb!