Syndrom Stanleya

Syndrom Stanleya

Jest takie sformułowanie, które moim przyjaciołom wystarcza za podsumowanie randki z nowopoznanym mężczyzną. Rzadko używane i brzmi: „jest Stanleyem”. Choć może powinnam mówić: „jestem kobietą Stanleya”… Do istniejących już w kulturze, a zapoczątkowanych w dziełach literackich kompleksów i syndromów, proponuję dołączyć jeszcze jeden: Syndrom Stanleya.

Analizowałam kiedyś z moim przyjacielem Tramwaj zwany pożądaniem Tennessee Williamsa, rozważaliśmy bowiem możliwe rozwiązań inscenizacyjnych dla tego dramatu, ale nie ukrywam, że najbardziej nasze głowy zaprzątała główna postać męska – Stanley Kowalski. Oczywiście, nie da się w takich chwilach uniknąć porównań z widzianymi już kreacjami aktorskimi, między innymi Marlona Brando (w ekranizacji z 1951 roku) czy Andrzeja Chyry (spektakl w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego) i ich zgodności z posiadanymi już wyobrażeniami. Mnie szczególnie frapował sposób „napisania” tej postaci, a raczej pewien samczy magnetyzm, który jest w niej zakodowany. Pokrótce – Stanley Kowalski, reprezentant klasy robotniczej, jawi się jako nieokrzesany brutal, porywczy cham, żeby nie wspomnieć o incydencie gwałtu, którego dopuszcza się na własnej szwagierce. Lubi sobie wypić. Żona jednak nie potrafi (a może nie chce?) od niego odejść, odseparować się, poddając się temu specyficznemu urokowi faceta, który chodzi po domu w białym bawełnianym podkoszulku, siarczyście beka, a perfumy są mu obce. Te trzy ostatnie przymioty to oczywiście fantazja interpretatora, jednak nie bez powodu przywołałam wcześniej przykład Stanleya kreowanego przez Andrzeja Chyrę. W jednym z wielu wywiadów, których udzielił, przygotowując się do premiery w paryskim Odeonie, padło kluczowe chyba dla tej postaci stwierdzenie, dające się zamknąć w następujących słowach: Kowalski może i zachowuje się jak burak, ale o uczuciach, miłości, potrafi mówić jak poeta. Ulega popędom, jego seksualność wydaje się bardzo pierwotna, natomiast wtedy, kiedy trzeba, potrafi ubrać myśli w piękne słowa (na przykład, by udobruchać lub uwieść kobietę).

Każda z nas chyba ma przyjaciółkę, znajomą, która, porzuciwszy wszelkie przejawy zdrowego rozsądku (jak mogłoby to wynikać z zewnętrznego oglądu), przeżyła romans oparty o taką właśnie pierwotną żądzę. Mnie samej zdarzyło się, wbrew głoszonym wcześniej opiniom, że najbardziej podniecający jest intelekt, pasja, wejść w relację z mężczyzną, z którym pod względem hobby, życiowych narracji, dzieliło mnie niemal wszystko, łączyło zaś fizyczne pożądanie. Jego zapach, dotyk wywoływały natychmiastową reakcję seksualnej gotowości, choć wspólnych tematów do rozmów często trzeba było szukać na siłę. Postanowiłam skonfrontować swoje doświadczenia z przeżyciami koleżanek. I tak okazało się, że każda miała w swoim życiu chociaż jednego takiego Stanleya. Jedna odnalazła go w stajennym (jak sama wspomniała: „nie potrafił jednego zdania porządnie sklecić, ale wystarczyło, by to ciało znalazło się obok…”), inną do szaleństwa doprowadzał miłośnik „ustawek” po meczach („zachowywał się idiotycznie, ale jak pachniał…”). Koleżanki miały jeszcze swoje koleżanki, koleżanki owe również miały erotyczne przygody, kwitowane po czasie: „nie wiem, o co tam chodziło”. Czas przyznać otwarcie: o wzajemne pożądanie, realizowane bez oporu przez każdą ze stron. O efekt touché, kiedy w zaskakujący sposób do jego wokabularza wkradały się sformułowania: „teraz chciałbym skosztować twoich ust”, „bogini rozkoszy” czy reakcja na kobiecą radość z powodu otrzymanego kwiatka: „Nie ciesz się tak, więcej takiego nie dostaniesz. Jest tyle innych kwiatów, które chciałbym ci podarować” i kiedy postanowił całe mieszkanie zastawić świecami, by stworzyć „odpowiednią” scenografię. O to, że nie tylko miłość sprawia, że można mieć fantastyczny seks. O możliwość wzbogacenia własnej techne sexualis (która u Stanleya stoi na wysokim poziomie). I masz świadomość, że ta relacja będzie na tyle krótka, że nie zechcesz zmieniać tego Stanleya, przystosowywać do własnego trybu życia. Stanley funduje coś niesamowicie pierwotnego, ale też intensywnego i to najbardziej fascynuje, a potem bez wielkich dramatów pozwala każdemu odejść w swoją stronę.

Wspomniany wcześniej przyjaciel miał taką fantazję, że Stanley powinien w scenach ze Stellą, swoją żoną, w pewien charakterystyczny sposób dotykać jej karku. Zapytałam wówczas: „Czy wiesz, że tak właśnie sprawdza się podczas tresury uległość psa?”. Może więc tutaj tkwi sekret – w chęci doświadczenia bycia zdominowaną?

Pierwsza publikacja tekstu: Seksualność Kobiet.pl

Komentarze zamknięte.