Ta recenzja to głównie opowieść o tym, że w pośpiechu człowiek podejmuje dziwne decyzje…
Gadżety L’amourose miałam na oku już od jakiegoś czasu. Sporo słyszałam i czytałam o wręcz legendarnej mocy ich silniczków, podziwiałam wyjątkowy design, soczyste kolory. Dlatego kiedy podczas zeszłorocznych targów erotycznych Venus w Berlinie nadarzyła się okazja do uzupełnienia mojej kolekcji o wibratory tej marki, nie mogłam sobie odmówić. Zwłaszcza, że akcesoria L’amourose podczas Venus sprzedawane były już za 25 euro, co w porównaniu do ich ceny wyjściowej (od 100 euro na stronie producenta) stanowiło naprawdę sporą obniżkę.
Na stoisko L’amourose wpadłam tuż przed podróżą na lotnisko, na dodatek z głową dosłownie w chmurach, bo dzień wcześniej podczas odprawiania się, zostałam umieszczona na liście rezerwowej, co oznaczało, że polecę wtedy, kiedy w samolocie będzie miejsce. Mój tok myślowy wyglądał mniej więcej tak: „muszę dojechać na lotnisko!”, „czy uda mi się dolecieć dziś do domu?!”, „muszę wybrać wibratory!”, czyli #priorytety. 5 minut później gnałam na stację metra z dwoma wibratorami upchanymi w walizce. Były to Prism VII i Denia.
Przez pryzmat Prisma VII
Nowego wibratora zaczęłam używać nazajutrz po powrocie z Berlina. Celowo piszę „używać”, bo choć testy gadżetów erotycznych to część mojej seksblogerskiej rzeczywistości, tak „używanie” nie wiąże się dla mnie z koniecznością robienia w głowie notatek z całego doświadczenia, zastanawianiem się, kto może używać tego wibratora i jak – jest po prostu skupianiem się na przyjemności.
Prism VII nie jest specjalnie gruby (3,2 cm średnicy w najgrubszym miejscu, co nie gwarantuje maksymalnego wypełnienia), nie jest też wyjątkowo długi (część wkładana ma 9,5 cm długości), nie jest na dodatek ani miękki, ani giętki (trzon wykonany jest z plastiku ABS powleczonego silikonem), a mimo to po pierwszym orgazmie byłam pod wrażeniem. Zachwyciła mnie głębia wibracji, która w przypadku modelu Prism VII jest osiągana dzięki mocnemu motorkowi umieszczonemu w części przeznaczonej do stymulacji strefy G i delikatnie wspomagana bzyczącym silniczkiem umiejscowionym w trzonie, tuż przy części łechtaczkowej. Tę chciałabym pominąć milczeniem, ale raczej sobie nie odpuszczę.
Rabbit to to nie jest
Prism VII wygląda ładnie, a specyficzny design to jego cecha charakterystyczna i klasa sama w sobie. Ale nazywanie tego modelu rabbitem to gruba przesada, bo element przeznaczony do stymulacji łechtaczki jest śmiesznie krótki. Nie znam nikogo, kto miałby łechtaczkę położoną tak blisko wejścia pochwy, by móc dosięgnąć jej tym szpiczastym dzyndzlem. Część ta jest jednak na tyle sztywna, że z powodzeniem można używać tego wibratora analnie, nie ryzykując wchłonięcia go przez odbyt. A mogę sobie wyobrazić, że stymulacja gruczołu prostaty tymi głębokimi wibracjami, jest niebywale przyjemna.
Jestem w stanie przeboleć niedostatki części łechtaczkowej, bo Prism VII z łatwością i gracją stymuluje clitoris od środka, precyzyjnie celując również w punkt G, więc dodatkowa stymulacja, nawet ręczna, po prostu nie jest mi potrzebna. Będę jednak całkowicie szczera – drugi motorek, dla którego wybrałam ten model, a nie Prism V (bez części łechtaczkowej i z jednym silniczkiem), podkręca wibracje o jakieś 10-15% i właściwie mogłabym się bez niego obejść. W końcu mam 7 trybów wibracji i 12 prędkości, z których nawet te najniższe są bardzo satysfakcjonujące. A sam motorek „łechtaczkowy” nawet na najwyższych obrotach bardziej irytuje niż zaspokaja.
Dylematy seksblogerki
Chociaż nadal jestem zachwycona działaniem tego wibratora, mam świadomość, że… mogłam trafić lepiej. Na przykład wybrać go w wersji podgrzewanej, czyli Prism VII Rouge – która i tak jest niewiele droższa od podstawowej. A masturbacja gadżetem, który jest gorętszy od temperatury ciała to co najmniej +10 do doświadczenia i rozkoszy. Najwidoczniej wtedy, na stoisku marki, po prostu „chciałam niebieski”.
Mogłam też zdecydować się na model Prism V. I dzisiaj bardzo żałuję, że nie sięgnęłam też po „piątkę”, a za ten stan rzeczy winię pośpiech, który jednak jest złym doradcą. Prism V jest zdecydowanie lepiej wyprofilowany do punktu G, ma zdecydowanie lepszy kąt wygięcia, a napędza go ten sam, mocny motorek, charakterystyczny dla Prism VII, a brak dodatkowego silniczka w trzonie naprawdę niczego mu nie ujmuje.
Złap go, zanim będzie za późno
Zastanawiałam się, dlaczego wibrator, który jeszcze w 2016 roku kosztował 130 euro, teraz sprzedawany jest nawet za 1/2, a nawet 1/3 ceny wyjściowej. Podczas kuluarowych rozmów padła sugestia, że L’amourose może powoli wycofywać się z rynku, stąd tak znacząca obniżka cen produktów, ale podkreślam, że nie są to oficjalne informacje potwierdzone przez markę. Warto jednak rozważyć zakup wibratora Prism V lub Prism VII i doświadczyć rozkoszy, które płyną z jego użytkowania, zanim będzie za późno.
Dzieło sztuki, które można wsadzić w cipkę
Przyznaję, że rzadko zdarza się, aby design wibratora naprawdę mnie zachwycał. Jasne, potrafię docenić to, jak gadżet jest wyprofilowany i wyobrażać sobie, co może robić, jak zadziałać na moje ciało. Uwielbiam niestandardowe kolory i mam słabość do dziwacznych gadżetów, które naczęściej traktuję w kategoriach ciekawostki. Ale w estetyce Prismów V i VII jestem autentycznie zakochana. Doceniam to, że marka L’amourose nie próbowała na nowo wynaleźć koła, tylko ulepszyła klasyczny design, uzupełniając go o przyciągające wzrok elementy. Dzięki temu Prismy wyglądają jak małe rzeźby – jak dzieła sztuki, które można postawić na półce, a w wolnych chwilach wkładać do cipki.
Komentarze zamknięte.
Pingback:
Pingback:
Adas
13 stycznia 2018 at 13:31Czemu polecasz zakupy z amazona? Większość osób obeznanych w rynku odradza zakupy z amazona, ze względu na brak informacji o źródle pochodzenia zabawek.
Nx
15 stycznia 2018 at 11:06Kiedyś zdecydowanie odradzałam kupowanie gadżetów erotycznych na Amazonie – teraz nie jestem już aż tak sceptyczna, z kilku względów:
– Amazon to niezłe źródło, by zgarnąć akcesoria, które np. są wycofywane z rynku i zwyczajnie trudno je dostać u ulubionych sprzedawców;
– W przypadku gadżetów renomowanych marek, do których dołączone są karty gwarancyjne/numery seryjne etc., sprawdzenie, czy dany gadżet wyszedł od tego producenta nic nie kosztuje (marce jest obojętne, gdzie nabywa się jej produkt, nawet jeśli sama ma sklep na swojej stronie);
– Wiele marek, wiedząc, że ludzie i tak będą kupować w tym serwisie, prowadzi sprzedaż na Amazonie;
– Kiedy coś okazuje się być nie tak, zwroty są bezbolesne i bezproblemowe.
Rozumiem, że dla niektórych osób gadżet to tak prywatny zakup, że mogą nie chcieć stosować środków zwiększonej ostrożności, np. napisać do marki z pytaniem, czy prowadzi sprzedaż na Amazonie, kontaktować się ze sprzedawcą konkretnego produktu, żeby sprawdzić jego referencje (np. czy ma też klasyczny sklep online/stacjonarny), sprawdzić recenzje i opinie na temat danego produktu w serwisie Amazon, ani dociekać swoich praw w sytuacji niepowodzenia danej transakcji. Tym osobom zdecydowanie odradzam zamawianie produktów na Amazonie.
anya _86
12 stycznia 2018 at 10:39Ciekawie napisane, brzmi zachęcająco :)
Katkat
11 stycznia 2018 at 21:47Nat, a jak wypada Prisme w porównaniu z Rave We Vibe?
Nx
12 stycznia 2018 at 15:16Katkat, w Prismie wibracje są – w moim odczuciu – głębsze, dzięki czemu nie potrzebuję dodatkowej stymulacji łechtaczki, aby doświadczyć orgazmu nawet przy niższych obrotach silniczka. Kształt główki (pomimo podobnej średnicy) jest inny – Rave ma spłaszczoną, a Prism bardziej szpiczastą końcówkę, co wpływa na to, że ten pierwszy stymuluje większy obszar wokół strefy G, a drugi oferuje bardziej punktową stymulację. Rave też bardziej wypełnia pochwę, bo dysproporcja pomiędzy grubością trzonu i główki jest dużo mniejsza. Zauważyłam również, że z wibratorem We-Vibe bardziej używam rąk, żeby zwiększyć tarcie główki o punkt G, a przy L’amourose wybieram opcję „na lenia”, która polega na włożeniu i trzymaniu gadżetu w jednym miejscu aż do spełnienia.