Lubrykanty marki Swiss Navy | Recenzje czytelniczek

Lubrykanty marki Swiss Navy | Recenzje czytelniczek

Lubrykant na bazie wody, lubrykant silikonowy, żel rozgrzewający oraz dwa smakowe lubrykanty (truskawka z kiwi i czekolada) – takie zestawy otrzymały do przetestowania dwie czytelniczki bloga. Dziewczyny do zadania podeszły z dużym entuzjazmem, angażując w proces testowania również swoich partnerów. Sprawdźmy, jakie były ich doświadczenia! 

***

Recenzja Kasi

Dla mnie (Polki, 20+) było to drugie spotkanie z lubrykantami Swiss Navy, dla mojego partnera (zagraniczniaka z Bliskiego Wschodu, 30+) – pierwsze. Różniliśmy się podejściem do wypróbowania nowości: ja, pełna dobrych wspomnień po małej buteleczce 20ml (nie pamiętam rodzaju) dorzuconej do mojego pierwszego (i jak na razie ostatniego, bo służy mi wystarczająco dobrze do dziś) wibratora Fun Factory Joupie, nastawiona byłam bardzo entuzjastycznie. Na potrzeby masturbacji przy użyciu wibratora tamta minibuteleczka była bardzo wydajna, służyła (robiła? ;-)) mi dobrze i długo. Mój partner z kolei najpierw stroił sobie żarty („Swiss Navy? Switzerland is landlocked!”), żeby potem powiedzieć, że on swoich klejnotów w żelach intymnych niewiadomego pochodzenia moczyć nie będzie. Na szczęście pewnymi sposobami udało mi się go przekonać.

Zaczęliśmy nasze próbowanie od minaturki Swiss Navy Silicone, co niestety było porażką. Producent obiecuje, że efekt lubrykacji utrzymuje się dłużej, jednak my czegoś takiego nie zauważyliśmy. Poślizg był średni, większa ilość żelu nie zaspokoiła naszych potrzeb, a sam lubrykant zostawił nieeleganckie plamy na pościeli i… ścianie. Porzuciliśmy go bardzo szybko, a ja sama nie za bardzo wiem, co mam z nim zrobić, bo nie nadaje się do użytku z moją seks-zabawką wykonaną z silikonu. W porównaniu do żeli, których do tej pory używaliśmy: Durex Play 2w1 Żel do masażu i nawilżający żel intymny oraz Durex Play żel Intymny Nawilżający wypadł lepiej niż intymny żel nawilżający, a gorzej niż 2w1. Nie wywołał podrażnień, bólu, szczypania, chęci zmycia go z siebie jak najszybciej (jak to zrobił żel intymny nawilżający), ale też nie dawał takiego poślizgu, jak 2w1. W momencie, w którym chcesz jak najszybciej przejść do rzeczy i się na niej skupić, a musisz „dołożyć” trochę lubrykantu, bo czujesz, że nie jest tak fajnie, jak mogłoby być, Swiss Navy Silicone nas zawiodło.

Ale nic to! Została nam – jak się potem okazało – bardziej przyjemna czwórka. Następna była wersja Swiss Navy Strawberry & Kiwi. Ten lubrykant sprawdził się o wiele lepiej, niż silikonowy; podobnie, jak pozostała trójka. Miał przyjemniejszą konsystencję od wszystkich wspomnianych tu wcześniej używanych przez nas lubrykantów, nieco rzadszą od Durexów – ale nie był to problem. Dla mojego partnera zapach był nieco zbyt silny, ale dla mnie był w sam raz i nic a nic mi nie przeszkadzał, a wręcz dostarczał więcej fajnych doznań węchowych. Jednak najlepsze, do czego ten rodzaj żelu się nadawał, to seks oralny! Podobał mi się zapach, podobał mi się smak (idealnie zbalansowana słodkość, smak nie był mdły), podobała mi się konsystencja. W porównaniu z Durexem 2w1 wygrywa – tamtego nie mam nawet ochoty liznąć; jest bezzapachowy, gęsty, mdławy i zbyt słodki.

Lubrykant Swiss Navy Chocolate Bliss ma ten sam fajny, lekki rodzaj słodkości, jednak zapach jest dla mnie już nie do przejścia, podobnie jak dla mojego partnera. Sztuczny i brakuje mu tej świeżości, którą ma Strawberry & Kiwi. Skończy więc ze mną i z moim wibratorem. W tym sprawdza się najlepiej: nie potrzebuję dużo lubrykantu do masturbacji, a przy mniejszej ilości zapach jest nieco mniej intensywny. Szkoda tylko, że akurat nie przypadł nam do gustu, bo pokładałam w nim pewne analne nadzieje!

Swiss Navy Warming dzielił z poprzednikami przyjemną konsystencję, dobry smak, ale był bogatszy o lekki rozgrzewający efekt. Kiedy myślę o rozgrzewającym efekcie, przypominają się mi doświadczenia z globulkami antykoncepcyjnymi Patentex Oval. Wywoływały u mnie efekt uboczny w postaci całkiem mocnego rozgrzania od środka. Żel Swiss Navy Warming rozgrzewa, ale bardzo delikatnie, przyjemnie, pobudzająco i podniecająco. Nie jest to efekt nagłej gorączki pochwy, ale naprawdę przyjemnego i delikatnego rozgrzania, które dość szybko minęło (co jest super ze względu na elastyczność – chcesz więcej rozgrzania, możesz zaaplikować lubrykant kolejny raz, nie chcesz – to cieszysz się seksem dalej).

Swiss Navy Waterbased był fajny: zwykły, neutralny lubrykant bez udziwnień i fajerwerków, który po prostu robi swoją robotę. Po odjęciu wszystkich dodatkowych „efektów”, jego charakterystyka jest podobna do pozostałych wyżej opisanych żeli. Jeśli ktoś nie potrzebuje udziwnień, a lubi prostotę, to jest to świetna opcja. Sama jednak w całym tym doświadczeniu poszukiwałam nowości i świeżości, więc dla mnie wersja Waterbased była po prostu ok.

Podsumowując: żaden z nich nie wywołał ani u mnie, ani u mojego partnera podrażnień. Spodobało mi się też zaznaczenie na opakowaniu producenta, aby nie używać lubrykantu jeśli zabezpieczająca go plomba jest uszkodzona. Wszystkie rodzaje lubów były łatwo zmywalne z ciała, a także – w porównaniu do Durexów – nie kleiły się. Wysychając, zostawiały na skórze przyjemny gładki film, a nie klejącą się niefajną pozostałość. Spokojnie można było ich nie zmywać i nie powodowało to żadnego dyskomfortu. Żaden z lubrykantów na bazie wody nie pozostawiał plam. Z całej piątki największym odkryciem i numerem 1 jest dla mnie Swiss Navy Strawberry & Kiwi. W końcu znalazłam lubrykant, który dzięki swojemu zapachowi, smakowi, konsystencji nie wyklucza dla mnie seksu oralnego po penetracji.

***

Recenzja Alicji

Zgłosiłam się do przetestowania i zrecenzowania pięciu różnych lubrykantów od Swiss Navy. Cztery spośród nich są na bazie wody, a ich konsystencja jest bardzo podobna. Piąty jest silikonowy i dość mocno wyróżnia się na tle pozostałych brakiem innych właściwości, niż gęstość. Trzy spośród lubrykantów mają dodatkowy efekt, ale o tym za chwilę…

Paczuszkę od Nat otwarliśmy wspólnie z partnerem i natychmiastowo każde z nas miało swój typ, od którego z lubrykantów chcielibyśmy rozpocząć testowanie. On wypatrzył sobie Chocolate Bliss (jest małym łakomczuchem), natomiast mój wzrok jako pierwszy padł na żel rozgrzewający. Na samym końcu w naszym wstępnym rankingu znalazła się truskawka z kiwi – jak się później okazało zupełnie niesłusznie. Nie ma co kryć, że obietnica nowych doznań zaklęta w pięciu kolorowych buteleczkach, wprawiła nas w tak dobry nastrój, że czym prędzej zabraliśmy się do… ekhm testowania. Pierwszy w ruch poszedł żel rozgrzewający.

I tak po kilku próbach, zarówno z partnerem jak i solo, mogę napisać, że wrażenia cieplne wytwarzały się tylko przy wspólnej zabawie. Dla mnie pewnym zawodem okazało się, że efekt rozgrzewający nie pojawia się od razu przy kontakcie ze skórą – prawdę mówiąc, tego właśnie się spodziewałam – że właściwości rozgrzewające będą natychmiastowe, ewentualnie, że będą się pojawiać przy rozprowadzaniu, tarciu etc. Odebrało mi to trochę przyjemności przy masażu łechtaczki, gdzie spodziewane doznanie ciepła po prostu się nie pojawiło. Natomiast podczas penetracji żel rozgrzewający sprawdził się znakomicie, miałam wrażenie, jakby pomiędzy mną a partnerem, na styku naszych genitaliów, wytworzyło się małe ogniste gniazdko, które przy kolejnych ruchach promieniowało delikatnym i przyjemnym ciepłem – na to czekałam! I tak, być może przesadziliśmy trochę z ilością żelu, w przypływie ekscytujących uniesień, po prostu nam się chlusnęło – ale wniosek z tego jest prosty – nie żałować sobie poślizgu. Sądząc po tym, co ostało się w buteleczkach, żelu Warming zużyliśmy najwięcej. Przeciwnie rzecz się ma z lubrykantem silikonowym, ale to raczej kwestia jego sporej wydajności niż niechęci w stosowaniu.

O ile pamięć mnie nie zawodzi, dotychczas miałam styczność tylko z lubrykantami na bazie wody, dlatego żel silikonowy był dla mnie nowością i niemałym zaskoczeniem. Jeszcze w buteleczce było widać, że jego konsystencja jest zdecydowania rzadsza niż pozostałych czterech, radośnie chlupotał sobie po ściankach opakowania, gdzie każdy z pozostałych żeli powolnie się przelewał. Nie inaczej było po uwolnieniu go z buteleczki i wylaniu na dłoń – dość szybko zaczął się po skórze rozpływać – zasadniczo można uznać to za plus, lubrykant bardzo łatwo i gładko się rozprowadza. Myślę też, że jego konsystencja wpływa na wydajność, naprawdę nie trzeba go dużo, by uzyskać odpowiedni poślizg. Jednak, w przeciwieństwie do pozostałych czterech, pozostawia na skórze wrażenie tłustości – nie jest to odczucie nieprzyjemne, ale też niekoniecznie przeze mnie i partnera pożądane. Jest raczej bezwonny i bezsmakowy, ale przy polizaniu ponownie wydaje się być leciutko tłusty. Jeśli komuś zależy tylko na świetnym poślizgu, bez dodatkowej frywolności pod postacią przyjemnego efektu, lubrykant silikonowy sprawdzi się znakomicie.

A skoro już jesteśmy przy efektach, oba lubrykanty smakowo-zapachowe (czyli Chcolate Bliss i Strawberry Kiwi), są naprawdę interesujące i przydatne podczas seksualnych igraszek. Intensyfikują działanie zmysłów węchu i smaku, a tym samym podkręcają trochę atmosferę zbliżenia, wprowadzając element zabawowy – zdecydowanie bardziej, niż pozostałe trzy. I choć oba w zapachu są różne, zrecenzuję je wspólnie, bo mają wiele zbieżnych cech.

Czekoladowy pachnie przyjemnie kakaowo, lekko słodko, bardziej jak czekolada mleczna, niż mocna ciemna. Natomiast truskawka pachnie nie tylko czymś, co przy truskawce stało, ale jak prawdziwa truskawka! Kiwi, choć w zapachu mało wyczuwalne, dodaje tej kompozycji nuty ożywczości. Czego się bardzo obawiałam, a co okazało się szczęśliwie bezzasadne, oba te lubrykanty nie pachną syntetycznie. Pewnie, nie są to zapachy świeżutkich produktów, ale też nie sposób zarzucić im nieprzyjemnej sztuczności. Po użyciu delikatny zapach unosił się jeszcze przez jakiś czas w pomieszczeniu i na skórze, mile przedłużając moment naszego zbliżenia. Co do smaku, jest on zwyczajnie słodki i mam wrażenie, że ewentualny posmak dedykowany bierze się raczej z powiązania zmysłów smaku i węchu, niż z faktycznych właściwości wyczuwalnych na podniebieniu. Zlizać można i będzie tylko trochę słodkawo. A choć oba lubrykanty dają sporą frajdę, warto pamiętać, że to tylko przydatne gadżety, które przy dłuższym stosowaniu mogą się przejeść (dosłownie), a i tak zawsze najsmaczniejsze będą: prawdziwa czekolada, prawdziwe owoce, naturalny smak i zapach ciała, śliny partner_a/ki.

No i na koniec standard – lubrykant wodny, odrobina sprawdzonej i swojskiej nudy. Niczym nie zaskoczy i niczym nie rozczaruje, da nam dokładnie to, czego możemy oczekiwać (czyli poślizg) i nic ponad. Nie jest to bynajmniej zarzut, po prostu znam kilka lubrykantów wodnych o podobnych właściwościach do tego od Swiss Navy. Czy polecam? Tak, śliskie zabawy są zawsze najlepsze.

Patrząc na ten zestaw całościowo, zasadniczym plusem wszystkich recenzowanych tu żeli, jest to, że się nie kleją. Żaden też nie uczulił i nie podrażnił – ani mnie, ani mojego partnera. Wszystkie lubrykanty na bazie wody mają bardzo podobną konsystencję – gęstszą od silikonowego, oraz lekki słodkawy smak. Domyślam się, że to kwestia małego opakowania, ale dwudziestomililitrowe buteleczki z kolorowymi nakrętkami, przywodzą na myśl opakowanie aromatów do pieczenia – czyli smacznie, zwłaszcza w przypadku czekolady i truskawki z kiwi. Zatyczki, gdzie tylko wystarczy podważyć wieczko (da się to zrobić jednym palcem) są bardzo wygodne w obsłudze i ułatwiają szybką aplikację. I to naprawdę cieszy, gdy po otwarciu szafeczki z „zabawkami” ma się aż pięć (a właściwie nawet więcej), różnorakich żeli, na różne okazje i różne zachcianki.

okładka wpisu: mat. producenta