Lovense Nora & Max | Zestaw do seksu na odległość | Mini recenzja

Lovense Nora & Max | Zestaw do seksu na odległość | Mini recenzja

Gdybym dostała tę zabawkę wtedy, kiedy jej naprawdę potrzebowałam, będąc w związku na odległość, pewnie bym się wkurzyła. Dzisiaj mnie to bawi. 

Lovense nie jest jedyną marką, która wypuściła na rynek gadżet erotyczny dla nomadów – obok niej na rynku funkcjonują też inne, między innymi LovePalz czy Kiiro by Fleshlight. Maksa i Norę dostałam od Lovense w podziękowaniu za wspomnienie ich produktu w artykule dla „HAmagu” i nie ukrywam, że był to bardzo miły gest ze strony producenta.

Naprawdę chciałam polubić tę zabawkę, bo sam koncept – możliwość uprawiania czuciowego wirtualnego seksu (czy ktoś jeszcze przypomina sobie czuciofilmy z Nowego wspaniałego świata Huxleya?), gdy tej drugiej osoby nie ma obok – już od momentu marketingowego szumu wokół LovePalz w 2013 roku wydawał mi się strzałem w dziesiątkę. Szczególnie w czasach, kiedy jesteśmy bardziej mobilni, a i internet można złapać wszędzie, dlaczego więc mielibyśmy rezygnować z intymnych chwil, gdy umożliwia nam je technologia? Zejdźmy jednak na ziemię.

Co dostałam? Małą cipkę w puszce i wielki wibrator.

Lovense

Ale od początku…

Chyba w tej recenzji powinnam posłużyć się „królewskim MY”, ponieważ Lovense oblatywaliśmy we dwoje. Zaczęliśmy więc od naładowania zabawek (ładowanie przez kabel USB, który w zestawie mojego partnera był uszkodzony i nie dało się go podłączyć do komputera) i zainstalowania aplikacji BodyChat, umożliwiającej nie tylko wspólną zabawę, ale i igraszki z innymi posiadaczami Nory lub Maksa – wystarczy dodać znajomego i można chędożyć do woli. Naładowane zabawki zintegrowaliśmy z telefonami (co radzę robić w dwóch różnych pomieszczeniach jedno po drugim, bo sygnały się przecinają). Na sucho sprawdziliśmy czy zabawki na siebie reagują. Reagowały. Dzięki aplikacji można je też kontrolować pojedynczo i sterować gadżetem drugiej osoby.

Max

Do wspólnych zabaw na mokro nie doszło, ponieważ Max okazał się… za mały. Rozmiar cipki w puszce i fakt, że już po pierwszym pchnięciu się „zapowietrza”, sprawiły, że dalsza penetracja okazała się niemożliwa. Kiedy próbowaliśmy Maksa odpowietrzyć, odchylając miękki wsad tuż przy krawędzi, materiał pękł w jednym miejscu. Pamiętajcie, że kiedy powierzchnia gadżetu ulega uszkodzeniu, wskazane jest pozbycie się felernego akcesorium, ponieważ w szczelinie mogą namnażać się bakterie. Dla mojego partnera przygoda z Lovense skończyła się na dwóch sesjach z użyciem cipkowego wkładu jako rękawa do masturbacji, wkład jest bowiem miękki i ma teksturę, która w połączeniu z wibracjami i ssaniem w puszce, może oferować mężczyznom przyjemne doznania. O ile „wejdą w S-kę”.

Poza tym, jak widać na zdjęciu poniżej, do Maksa lepią się wszelkie pyłki, ponieważ materiał, z którego wykonano wkład jest bardzo „czepliwy”.

Lovense Max inside

Lovense Max

Nora

Co tu dużo mówić, zostałam z Norą, która jest interpretacją słynnego wibratora-rabbita, włącznie z rotującymi perełkami zatopionymi w trzonie zabawki. Wibracje są delikatne do średnich – raczej bączek niż młot pneumatyczny. Silikon, którym obciągnięto wibrator, jest ultragładki, zaś wypustka do stymulacji łechtaczki odpowiednio giętka – nie mogę Norze zarzucić nic… może poza ceną.

Cały zestaw kosztuje około 767 złotych (według oferty w sklepie producenta) i oczywiście można go nabyć w wersji Max+Nora, Nora+Nora i Max+Max (chociaż niewielu znam mężczyzn, którzy seks ze sobą chcieliby uprawiać, wtykając penisa do kieszonkowej cipki). Najmniejsze ryzyko niezadowolenia jest chyba wyłącznie w przypadku zakupu dwóch Nor.

Do seksu na odległość zostaje nam tylko Skype.