Satisfyer Pro Plus Vibration | Recenzja czytelniczki

Satisfyer Pro Plus Vibration | Recenzja czytelniczki

Gadżety marki Satisfyer to zdecydowanie tańszy odpowiednik popularnych produktów Womanizer. Niedawno miała swoją premierę nowa linia akcesoriów Satisfyer, w których ssanie połączono ze znanymi i lubianymi modelami – m.in. rabbitem i wibratorem dla par, który może być używany podczas penetracji. 

Jednym z tych gadżetów jest Satisfyer Pro Plus Vibration – wibrator z funkcją ssania, o którego przetestowanie i zrecenzowanie poprosiłam czytelniczkę, Agatę.

Oto zapis jej doświadczeń:

***

Kiedy okazało się, że będę miała możliwość zrecenzowania nowej zabawki erotycznej, zwątpiłam, czy na pewno jestem najlepszą osobą do tego zadania. Wszystko dlatego, że choć zabawy z użyciem dodatkowego instrumentarium należą do moich ulubionych, jestem użytkowniczką niezwykle wymagającą. W żadnym razie nie jest to jednak kwestia nastawienia, a przynajmniej nie świadomego. Wymagające jest moje ciało, które – uwaga – lubi jednocześnie mocno, ale delikatnie. Bardzo mocno.

Mocno, ale delikatnie. Tak, wiem jak to brzmi. A jednak istnieją gadżety spod znaku Amora, które są w stanie sprostać tym wymogom. Kiedy wzięłam Satisfyera w swoje ręce po raz pierwszy, pomyślałam, że ma szansę dołączyć do grona moich ulubieńców. Jest wykonany z przyjemnego w dotyku materiału (lubię tę specyficzną i modną ostatnio aksamitność produktów tego typu) i dobrze leży w dłoni (jak okazało się później, można nim wygodnie manewrować nawet mając ręce obficie umazane lubrykantem). Szybko ogrzewa się w rękach, ale przede wszystkim – ta część, która wchodzi w kontakt z ciałem, nie jest twarda, a elastyczna. Ostatnia z wymienionych zalet jest w moim przypadku wyjątkowo istotna. To właśnie plastyczność materiału, z jakiego Satisfyer został wykonany, pozwoliły mi sądzić, że gadżet zrobi mi delikatnie (i zrobił). Pozostawała zatem kwestia, czy zrobi mocno. O tym miała przesądzić siła działania.

Wyrosłam z orgazmów instant. Przyznaję, że kiedyś zachłysnęłam się łatwym dochodzeniem. To było wtedy, gdy znalazłam pierwszy gadżet, który umożliwił mi orgazm łechtaczkowy, co do którego miałam wcześniej pewność, że jest poza moim zasięgiem. Wydawało mi się, że jestem niewrażliwa, a tymczasem wystarczyło znaleźć zabawkę, która będzie miała wystarczającą moc. I tak, sięgałam do szuflady, włączałam i czekałam. Czasem piętnaście, czasem trzydzieści sekund. Robiłam to nagminnie, jakby chcąc nadrobić zaległości z całego życia. To upodobanie do ekspresowych samotnych godów już mi na szczęście minęło. Od jakiegoś czasu znów lubię, jak napięcie stopniowo narasta, a przyjemność potęguje się z każdą kolejną chwilą. Nie oczekuję od gadżetów, że zabiorą mnie na księżyc w mgnieniu oka, wręcz przeciwnie. Nie teraz, gdy wiem, że moje ciało potrafi dojść do końca pobudzane w ten sposób – wystarczy, że potraktuje się je z należytą siłą. Dziś, kiedy przychodzi „mój czas”, najczęściej sięgam po Sonę Lelo. Ona wie jak robić to mocno, ale delikatnie. Pod względem siły, bodźce które mi serwuje nie mają sobie równych. Są intensywne, dokładnie takie jak lubię i bajecznie budują podniecenie. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem… napięcie rośnie.

Cały ten wywód o Sonie nie jest przypadkowy. Przywołałam ją dlatego, że pozornie działa na tej samej zasadzie, co Satisfyer. Pozornie, bo tak naprawdę podobne są do siebie jedynie z wyglądu. Obydwa gadżety przykładamy do łechtaczki okrągłym otworem, który obejmuje ją jak usta. Pierwszy z nich pcha. Drugi ssie. Z pierwszym się nie rozstaję, z drugim miałam właśnie zapoznać się bliżej. Ssanie – to brzmi obiecująco, prawda?

Niestety. Ten miły dla oka, biały rogalik, skubał mnie raczej, niż ssał. A pamiętając, że ciało potrafi uodpornić się na bodźce, odstawiłam na dłuższy czas wszelkie stymulatory łechtaczki, żeby tylko stworzyć idealne warunki do testów. I tak, podczas jednoosobowych sesji, Satisfyer poniósł w konfrontacji z moim ciałem, klęskę totalną. Przyjemne łaskotanie, które nie intensyfikuje wrażeń, staje się z czasem coraz mniej przyjemne, a coraz bardziej denerwujące. W konsekwencji gadżet został rzucony w kąt i wymieniony na sprzęt z gatunku niezawodnych. Ponieważ jednak drugie szanse otrzymuje się u mnie niemal z automatu, tak było i tym razem. Jako uzupełnienie seksu z moim partnerem spisał się już odrobinę lepiej. Z chwilą uruchomienia, podbił współczynnik podniecenia o parę punktów. O ile jednak moje ulubione zabawki, po które sięgam w takich sytuacjach, prowadzą mnie do pełni satysfakcji, Satisfyer(!) – o ironio – nie. Niestety. Tego stanu rzeczy nie zmienia nawet dodatkowa opcja, jaką zaproponował użytkowniczkom producent. Mowa o wibracjach, przyjemnej dla ciała alternatywie. Mówiąc krótko, Satisfyer nie robi tego wystarczająco mocno.

Liczba dostępnych na rynku gadżetów stale mnie zdumiewa. Mam wrażenie, jakby na każdą potrzebę, producenci zabawek erotycznych mieli już gotową odpowiedź. To rozbudza mój apetyt i ciekawość. Bardzo bym chciała powiększyć swój arsenał środków po które sięgam, gdy chcę aby było „mocno, i delikatnie”, i za każdym razem, gdy wpada mi w ręce coś nowego i okazuje się, że nie jest ani wystarczająco mocno, ani wystarczająco delikatnie, jestem niepocieszona. Dokładnie tak jak teraz. Satisfyer, bez satysfakcji.

***

Recenzje pozostałych modeli ukażą się na blogu już wkrótce!

zdjęcia: mat. producenta