Jeżeli jakiegoś gadżetu nie można kupić w sex shopie, tylko w drogerii lub aptece, to wiedz, że masz do czynienia z „osobistym masażerem”. Słowo „wibrator” jest off limits.
Wibratory Smile Makers pojawiły się na rynku około trzech lat temu, ale sama o ich istnieniu dowiedziałam się dopiero niedawno. Dlaczego? Dlatego, że częściej śledzę nowości z różowej branży, a nie nowinki kosmetyczne, zaś produktów kolektywu Ramblin’ Brands nie można dostać w butikach erotycznych. Twórcy zdecydowali się dystrybuować je wyłącznie w sklepach kosmetycznych i aptekach. W Polsce można je kupić w drogeriach Rossmann.
Mój stosunek do gadżetów erotycznych z drogerii jest ambiwalentny. Z jednej strony wkurza mnie, że nie można ich dotknąć (są szczelnie zapakowane, brak ekspozytorów, pewnie ze względu na odwiedzające sklepy dzieci), a więc odpada powąchanie i sprawdzenie modułów wibracji, czyli robi się z zakupu taki kot w worku. Z drugiej zaś, jeżeli w tym szaleństwie jest metoda, i ktoś, kto w życiu nie poszedłby do sex shopu, sięgnie po swój pierwszy w życiu wibrator, to nie mam zastrzeżeń. Bo taką zabawkę można kupić jakby „przy okazji”, ot mamy w koszyku szapon, pastę do zębów, tabletki na ból głowy, watę i wibrator „osobisty masażer”. Win – win. Gadżety pod strzechy, gadżety dla wszystkich!
W kolekcji Smile Makers podoba mi się to, że twórcy odważyli się wyjść poza tradycyjne, bezpieczne kolory, kojarzone z zabawkami dla dorosłych (czyli nieśmiertelne róże i nasycone fiolety), a postawili na barwy pastelowe. The Frenchman, The Tennis Coach, The Fireman i The Millionaire są po prostu urocze. Nie mam żadnych zastrzeżeń do całej identyfikacji wizualnej marki, bo ta doskonale współgra z produktami. Masażery zostały zaprojektowane z myślą o kobietach wi-ciekawych, czyli chcących rozpocząć przygodę z gadżetami erotycznymi (nie wymyśliłam tego, taką informację otrzymałam od jednego z twórców, „wi” od „wibracje”, doooh). Ponieważ lubię ładne rzeczy, chciałam przygarnąć je wszystkie, jednak wygrał zdrowy rozsądek. Zdecydowałam się na dwa modele – Tennis Coacha („najbezpieczniejszy” projekt, wyprofilowany do punktu G) i Frenchmana (najdziwniejszy kształt, sięgnęłam po niego z chęci przekonania się, czy i jak zadziała).
Małe „ale”…
Jest jednak coś, co mi się całym brandingu Smile Makers nie podoba – opisy produktów. Są okropnie heteronormatywne, bazują na bardzo stereotypowo pojmowanych fantazjach samotnych kobiet o idealnym partnerze. A przecież nie każda kobieta ma ochotę bawić się (z) facetami. Cytat: „To prawdziwy dżentelmen o doskonałych manierach, który potraktuje Ciebie jak prawdziwą księżniczkę. Ma jacht. Ma prywatny odrzutowiec. Oto jego wyspa, diamenty na jego palcach – i Ty. W jego kolekcji najpiękniejszego, co istnieje na świecie zajmujesz najważniejsze miejsce”. No, trochę rzygłam. Dlaczego nikt nie powiedział twórcom Smile Makers, by nie szli tą drogą? Zawsze, kiedy czytam podobne opisy w głowie zapala mi się czerwona lampka. Wibratory to nie ludzie! Używając gadżetu, nie zdradzam mojego partnera.
A może to ja jestem przewrażliwiona i nie mam poczucia humoru? Poza tym, kto chciałby bawić się wibratorem, któremu ewidentnie powodzi się lepiej? W końcu ma JACHT. Dlaczego miałby chcieć się ze mną bawić? Czyżby realizował fantazje o służącej? Tyle pytań, żadnych odpowiedzi.
The Tennis Coach
„Jego opalenizna doskonale współgra z białymi szortami, a o umiejętnościach gry najlepiej świadczą mistrzowskie forehandy! Jego zdaniem prawdziwa gra to zręczne celowanie, zatem trudno o lepsze zakończenie treningu niż zaproszenie go na indywidualne zajęcia poza kortem…”
Tenisistę wyprofilowano tak, aby stymulował strefę G. Od początku zwrócił moją uwagę, również z uwagi na detal – wieńczy go piłeczka tenisowa. Zaletą tego modelu jest fakt, że końcówka jest giętka, a więc łatwiej docisnąć The Tennis Coacha do punktu G. Jednak wibracje tej zabawki to do skutecznej stymulacji strefy G zdecydowanie za mało. Potrzebne jest albo dodatkowe tarcie, allbo… mocniejszy silnik. Kulista końcówka dużo lepiej nadaje się do pieszczenia znacznie wrażliwszej łechtaczki niż punktu G, który po prostu lubi mocniej.
Kiedy myślę o tym masażerze, na usta ciśnie mi się określenie „przyzwoity”, bo jest to przyzwoity wibrator. Do ideału mu jednak zdecydowanie daleko. Śmiem twierdzić, że przed oficjalną premierą The Tennis Coach nawet nie był testowany na prawdziwej waginie. W przeciwnym razie, gdyby rzeczywiście miał stymulować strefę G, wibrowałby silniej lub miał silnik ulokowany nie w trzonie, a w kulistej końcówce.
Pardon my French, man…
„Francuz jest uzdolniony językowo i choć posługuje się obcą mową, wie dokładnie, w czym rzecz. Nikt nie rozumie, o czym mówi, ale czy to ważne? Wystarczy jedno spojrzenie tego ponętnego językoznawcy, by porozumieć się z nim bez słów”.
Nie, po prostu nie. The Frenchman chodzi, czyli wibruje, ale nie działa. Ten enigmatyczny opis pozwolił mi jednak rozwiązać zagadkę użytkowania. Domyślam się, że Frenchman zaprojektowany został jako wibrator łechtaczkowy, którego cienki silikonowy płatek ma imitować igranie języka na clitoris. No cóż, nie wyszło. Smile Makers się przeliczyli. Dlaczego? Dlatego, że cienki silikon znajduje się zbyt daleko od silnika umieszczonego w trzonie zabawki, więc po prostu nie przewodzi odpowiednio silnych wibracji. Nie jest też specjalnie wygodny w użytkowaniu wewnętrznym, bo samej powierzchni użytkowej, wyłączając płatek (beret?) zostaje około 4 centymetrów.
Rzeczywiście, nie rozumiem, co chce mi powiedzieć. Jest piękny, miło się na niego patrzy, ale gdy pójść z nim do łóżka, okazuje się kompletnie bezużyteczny.
Podsumowując
Bardzo chciałam lubić wibratory Smile Makers, bo od momentu, kiedy trafiły pod mój dach ciągle szukałam okazji, by je głaskać, czy bawić się włącznikiem z wytłoczoną, uśmiechniętą buźką. Niestety, podejrzewam, że gdy idzie o użytkowanie, te wibratory polubią raczej osoby wrażliwych na dotyk, które po prostu lubią delikatną i niezbyt inwazyjną stymulację. Podkreślam, że nie chodzi tu nawet o doświadczenie i to, ile młotów pneumatycznych miało się kiedykolwiek w okolicach waginy, tylko o osobiste preferencje. Smile Makers wibrują bzycząco, powierzchniowo (każdy z nich ma 5 modułów wibracji: 4 stałe oraz jeden pulsacyjny), mają jednak tę zaletę, że są przy tym bardzo ciche. Działają na jedną baterię AAA, która powinna wystarczyć na około 3-4 godziny użytkowania.
Rozmiar gadżetów nie powala, obydwa opisywane przeze mnie modele mają ok. 14,5 cm długości i są raczej cienkie, tak na 1,5 palca. Podejrzewam, że zawiodła tutaj fizyka, silniczki umieszczono nie w tym miescu, co trzeba lub motorki są po prostu zbyt słabe w stosunku do ilości użytego silikonu, który jako materiał znacznie wytłumia wibracje. Tak, materiał to niewątpliwa zaleta Smile Makers. Silikon, z którego je wykonano jest bardzo gładki w dotyku. Zabawki są też wodoodporne. Niestety, z obecnym motorkiem to dla mnie raczej artykuły kolekcjonerskie niż wibratory codziennego użytku.
Podejrzewam jednak, że przez swój uroczy wygląd trafią w tym roku pod kilka choinek, by następnie rozczarować kilka wagin.
Cena: 168,99 zł za sztukę.
[zacytowane opisy gadżetów pochodzą ze strony internetowej Rossmanna, materiały graficzne użyte w poście: archiwum prywatne + materiały producenta]
Komentarze zamknięte.
Pingback:
Pipi
13 marca 2016 at 14:06A ja mam troszkę inne pytanie- czy jeśli zamówię wibrator na stronie Rossmanna, to przyślą paczkę z logo firmy Rossmann czy np. Durex? (o ile istnieje możliwość przesyłki do domu, to może trzecia opcja, że będzie to tylko logo kuriera?).
Wolałabym, żeby domownicy nie kapnęli się, że to właśnie coś takiego… 'osobistego’.
Nat
13 marca 2016 at 21:36To pytanie to raczej do Rossmanna, jak oznaczona jest przesyłka ;)
Nat
14 marca 2016 at 07:58A tak na marginesie, absolutna większość sex shopów nie oznacza swoich paczek jako zawierających akcesoria dla dorosłych, a w polu „nadawca” zazwyczaj jest adres firmy, który nie zdradza, jaką działalność firma prowadzi. Dlatego nie wydaje mi się, żeby Rossmann postępował w tej kwestii inaczej.
Ola
24 grudnia 2015 at 00:03kupiłam tenisistę dzisiaj. poużywałam około 30min i przestał działać najpierw zaczął wariować, coraz słabiej działać, aż się wyłączył… nie wiem co z tym robić, bo chyba już nie mogę zwrócić…
Nat
24 grudnia 2015 at 16:54Możesz zwrócić – jeżeli nie pomaga zmiana baterii, to zwróć jako towar wadliwy – powinnaś mieć rok gwarancji na zwrot lub wymianę.
mary
1 listopada 2015 at 23:38Kiedyś już widziałam w rossmanie wbratory, z durexa. Powiem, że cena jak na Twoją opinię wysoka. Sama kupiłam swój pierwszy za ok. 100 zł, z vibe therapy-wodoodporny, wykonany z super materiałów i moc silniczka (z kilkoma trybami wibracji) czuć i na końcówce. Opisy rzeczywiście nie zachęcające.. ciekawe jak pod względem designu i użytkowania wypada reszta :)
Nat
2 listopada 2015 at 10:01Jakoś nie jestem specjalnie zdeterminowana, by wypróbować inne modele… W przypadku Smile Makers chodziło mi też o to, że weszła do drogerii marka, która de facto nie wytwarza produktów drogeryjnych, jak np. Durex prezerwatyw czy żeli, a taka, która ma w swojej ofercie wyłącznie gadżety erotyczne (plus lubrykanty). Jest to więc pewien ewenement, który – jak już widziałam w mediach społecznościowych – budzi jakąś nie do końca zdrową sensację. I masz rację z tym, że można kupić porządne gadżety do stówki, które rzeczywiście działają. No ale nie znajdziesz ich w drogerii, tylko w sex shopach, a tych niektórzy wciąż się boją…
Mily
18 października 2015 at 09:02A ja powiem tak. Za wibratorem chodziłam już długi czas. Jednak chyba ta mała wstydliwa dziewczynka, której mama karze zamykać oczy przy scenach łóżkowych, nawet takich nie pokazujących nawet tyłka ciągle wygrywała. Wygrała nawet wtedy, gdy już zamawiała wibrator przez internet, jednak internet rozłączył się w trakcie płacenia i zrezygnowała.
Aż nagle sprawy w swoje ręce wzięła jej przyjaciółka. Przyjaciółka, która jest w jakimśtam programie testowania produktów dla Rossmana i do produktów ma dostęp przedpremierowo. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy spotkałyśmy się w lipcu i jako prezent urodzinowy dostałam… właśnie wibrator. Tennic coacha. 'Bo mówiłaś tak często o wibratorze, a zdarzyła się okazja…’
Wyszłam z tej sytuacji… nieco zakłopotana. Ok, rozmawiamy trochę ze sobą o naszym życiu seksualnym, bo mieszkając w sąsiednich pokojach przez większość roku trudno udawać, że nie istnieje. Ale czy to troche nie za dużo? Czy nie zdarzy się tak, że przy każdym użyciu będę myśleć o niej i zepsuje mi to całą atmosferę? (Na szczęście okazało się że nie.
Pierwsze co mnie rozwaliło, to ta buźka na guziku. To pierwsze, co każdy zauważa chyba i mnie rozczula.
No ale przechodząc do sedna sprawy… mnie aż tak nie zawiódł. Może to przez to, że to mój pierwszy i nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać. Może to przez to, że nie mam też wielkiego doświadczenia seksem 'penis w waginie’. Może przez lata przyzwyczajenia do 'grzecznej masturbacji’ bez wkładania paluszków do środka. Albo zwyczajnie jest dla mnie podkręceniem i wygodniejszą alternatywą dla palcówki, która z moimi dłońmi i palcami jak u ośmioletniego dziecka była… sporym wysiłkiem. Ale się nie zawiodłam. Używam go umiarkowanie często i niezbyt narzekam.
Zauważyłam jeszcze jedną rzecz. To małe żółte ustrojstwo… otworzyło trochę tę małą dziewczynkę. Tak że ta, która kiedyś nawet wstydziła się przejść koło półki z wiadomymi produktami w drogerii, a teraz potrafi stać przy niej 20 minut nie mogąc się zdecydować którą wersję zapachową lubrykantu woli. I nie ogląda się speszona przy kasie, czy ktoś znajomy jej nie widzi. (Swoją drogą, czy wam też zapach tego masażera lekko przeszkadzał? Bo mam wrażenie, że ten 'pudełkowy’ zapach nie powinien się tak długo utrzymywać.) I do tego stopnia, że właśnie odważyła się kupić kolejne zabawki. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to wielka wygrana xp
Nat
19 października 2015 at 05:45Jeżeli dla Ciebie sięgnięcie po ten masażer było impulsem do otworzenia się na inne zabawki i doznania erotyczne, to brawo :)
Z pierwszym wibratorem często jest tak, jak z pierwszym samochodem. Używa się go, przeżywa w nim jakieś przygody, a potem – gdy przychodzi czas go sprzedać – pojawia się sentyment. Ale zmieniamy go na lepszy model. A potem na kolejny. I nagle okazuje się, że ten pierwszy wcale nie był taki specjalnie zwrotny czy bajerancki. Myślę, że Ciebie czeka taka sama przygoda.
Izz
16 października 2015 at 13:16Czekałam na recenzję tego cuda odkąd przeczytałam gdzieś, że do Rossmana mają trafić małe, ciekawe „masażery” za około 100 zł. W moim cierpiącym na brak stacjonarnych sex shopów mieście to byłoby idealne rozwiązanie dla mnie a tu widzę, że niestety cena =/= jakość.
No cóż poczekam na lepsze czasy, ale chyba prędzej u mnie otworzą sex shop z prawdziwego zdarzenia, niż w polskim Rossmanie znajdzie się coś pokroju Fun Factory..
Nat
16 października 2015 at 15:00Hm, nie wydaje mi się, że prawie 170 zł to jest „około stówki”…
Izz
19 października 2015 at 16:28To jest właśnie między teorią a praktyką w wykonaniu marketingowców.
WildOrchid&Caramel (@KinkyCatsPlay)
15 października 2015 at 18:49A Niemcy mają w Rossmanie Fun Factory :P
Wkurzają mnie takie niedogrzane zabawki marketowane „dla początkujących”. Kobieta zaciekawiona, nastawi się, wykosztuje – i co? Orgazmu niet, nawet nie blisko. Werdykt – wibratory nie działają, wibratory są nie dla mnie. Producenci – proszę zwróćcie uwagę, że jeśli ktoś sięga po wibrator, to chce więcej, niż może zaoferować własny palec.
Zwykłe plastikowe jajko na smyczy kosztuje niewiele, a daje kopa. Kobieta zachęcona działającym, tanim pierwszym produktem wróci do sklepu. Zacznie się interesować marką bardziej. Dokupi inny kształt, może coś bezprzewodowego, coś do punktu G, może zabawkę analną. Kobieta, która wyda 160 PLN na coś, co ją zawiedzie raczej nie wróci.
Nat
15 października 2015 at 19:20Sama w ogóle średnio wierzę w kategorię „dla początkujących”, a bardzo często używa się tego terminu do opisania słabawych bzyczków, którymi prędzej idzie spalić sobie cipkę na węgiel, aniżeli osiągnąć orgazm.
Myślę, że problemem tej konkretnej marki jest to, że jej twórcami są mężczyźni, którzy założyli sobie tę idealną, początkującą klientkę (cis, hetero itd.), której przypadkiem nie powinno się nową zabawką wystraszyć. Aż dziwi mnie liczba pozytywnych recenzji tych masażerów na stronie drogerii.
Juiz
15 października 2015 at 18:21Najpierw szok i niedowierzanie. Potem uzmysłowiłam sobie, że dawno mnie w Rossmanie nie było, bo nie po drodze no i najbliższy gdzieś w promieniu 5 km chyba dopiero o.O
Zaraz potem otrzeźwiałam. Zdjęcie raczej nie napawa optymizmem (przynajmniej moim), może się czepiam, ale czy silikonowe masażery nie powinny być pozbawione tych niezbyt smacznie wyglądających kresek świadczących o odlewie?
Pomijając mało fantazyjne opisy mogłabym się skusić gdyby nie… cena.
Po Twojej recenzji wnoszę że bym się rozczarowała mocno. I wybrałabym inną markę.
Swoją drogą czekam aż się pojawią takie masażery dla facetów w tej drogerii – ciekawie by było, choć do tego pewnie jeszcze dłuuuuga droga ^^
Nat
15 października 2015 at 18:25Wydaje mi się, że kreski to po prostu niedopatrzenie przy produkcji – sam trzon wibratora jest plastikowy, twardy, po prostu obleczony silikonem.
A co do masażerów dla mężczyzn, to mam nadzieję, że ktoś w końcu się odważy, bo jednak łatwiej sprzedać np. masażer prostaty jako urządzenie do profilaktyki, niż taki wibratorek…
Ale zgadzam się z Tobą, że są lepsze marki za niższą cenę, np. Joupie od Fun Factory, który kosztuje niecałą stówkę i, co najważniejsze, DZIAŁA.