Womanizer – gadżet, który ssie. Dosłownie | Recenzja

Womanizer – gadżet, który ssie. Dosłownie | Recenzja

Najlepszy. Orgazm. Łechtaczkowy. Świata.

Jedną z zalet funkcjonowania w branży dla dorosłych jest dostęp do gadżetów erotycznych zanim jeszcze trafią na sklepowe półki. I choć oryginalny Womanizer W100, który trafił do mnie niedawno dzięki Secret Place, miał swoją premierę jakoś na początku tego roku, tak Womanizer Pro W500, czyli „nowy lepszy ssak”, to absolutna nowość na rynku. Ach, bo Womanizer ssie. Dosłownie. Ssie łechtaczkę.

Na moich warsztatach często żartuję z uczestniczkami, że mężczyźni, jak już znajdą łechtaczkę, są sobą tak zachwyceni, że z uporem maniaka naciskają ją jak guzik domofonu. A kiedy kobieta ucieka biodrami, wierci się i popiskuje, uznają, że odkryli święty Graal kobiecego orgazmu i… dociskają ją jeszcze mocniej. Sęk w tym, że łechtaczka niekoniecznie lubi bezpośrednią stymulację, która na dłuższą metę jest raczej irytująca niż podniecająca. Dlatego tym „od domofonu” radzę, aby raczej stymulowali clitoris po bokach, a nie od góry. Same kobiety podczas masturbacji wykonują ruchy wokół łechtaczki, unikając bezpośredniego tarcia. Wiem, bo jestem jedną z nich.

Ale do rzeczy. W mojej wyobraźni wszystko, WSZYSTKO, przemawiało na niekorzyść Womanizera. Po pierwsze: seksistowska nazwa. To tak, jakby nazwać gadżet dla kobiet „Pick-up Artist”. Ble. Po drugie: wygląd pierwszej wersji zabawki. Te kolory. Te świecidełka. To wyobrażenie, czego estetycznie pragną kobiety, kiedy… mają pięć lat. Po trzecie: święte przekonanie twórców, że stworzył coś rewolucyjnego. „Orgazm gwarantowany” – głosiły hasła na stronie internetowej produktu. Hm… Czyżby ktoś przeceniał swoje możliwości?

No ale nie byłabym sobą, gdybym go nie wypróbowała. W tym punkcie muszę podkreślić jedno: to nie jest wibrator. Jasne – drga, ale stymulacja opiera się głównie na ssaniu. I tego doświadczenia nie da się porównać z żadną inną zabawką. Nie da się go porównać z ludzkimi ustami. Doznania płynące z użytkowania są naprawde unikalne. Womanizer ssie łechtaczkę. Ssie sutki. Ssie wędzidełko penisa. Wyssie ci oko. Orgazm z tym gadżetem? Kwestia maksymalnie kilku minut.

***Porównanie***

To, co na zewnątrz

Womanizer W100 (starsza wersja) różni się nie tylko designem, w przypadku którego, mówiąc delikatnie, dużo się dzieje, a w efekcie wypada… tanio. W każdej wersji kolorystycznej, o tych wysadzanych kryształkami już nie wspomnę. Różni się też opakowaniem – dołączono do niego twarde etui do przechowywania gadżetu, wymiennej głowicy i ładowarki. W100 jest też zdecydowanie większy – mierzy ok. 16 cm. Womanizer Pro W500 jest krótszy (12 cm) i bardziej pękaty, zaś w kwestii wyglądu zewnętrznego twórcy postawili na raczej skromniejsze zestawienia kolorystyczne. Ja wybrałam najprostszą, „iPhonową” wersję, czyli połączenie bieli i srebra. Pro W500 nie ma już twardego etui, jest za to satynowy woreczek, a dodatkowa nasadka jest zapakowana bardziej sterylnie.

To, co w środku

W100 oferuje 5 programów intensywności – od bardzo delikatnego aż po dość mocny. Jest to zabawka nieco hałaśliwa, w najwyższych rejestrach dochodzi do 60 decybeli, co jest znacznie wytłumiane, kiedy głowica znajduje się w kontakcie z ciałem. Pro ma modułów wibracji 8 i jest o 20 decybeli cichszy. Pierwszy to ssanie niemalże niewyczuwalne, ósemki nie mogą znieść nawet moje sutki.

Womanizery nie są wodoodporne, nie są wodoszczelne, najlepiej więc nie narażać ich na działanie płynów (w tym zbyt dużej ilości lubrykantu, chociaż na dobrą sprawę Womanizer poślizgu nie potrzebuje, bo tarcie jest naprawdę minimalne). Wydaje mi się, że to z powodu mechanizmu ssącego, który zwyczajnie nie ma ujścia, a wszystko zasysa do środka, ale mogę się mylić. W zestawie z gadżetem są dwie silikonowe nasadki (sprytnie pomyślane, można wymieniać się gadżetem z koleżanką!), które odczepia się na czas czyszczenia. Ponieważ wykonane są z silikonu medycznego, nawet wygotowywanie im nie straszne. Korpus gadżetu należy czyścić jedynie wilgotną ściereczką, a następnie wytrzeć do sucha.

Inne są też panele kontrolne. W W100 zabawkę włącza i wyłącza się przyciskiem On/Off, a moduły zmienia świecidełkiem. W W500 włączanie i wyłączanie obsługuje świecidełko, a guziki + i – służą do nawigacji pomiędzy modułami stymulacji. Jest to zdecydowanie wygodniejsze, bo nie trzeba przeklikiwać się przez cały cykl, żeby wrócić do delikatniejszego trybu, jak ma to miejsce w przypadku W100.

Powiem zupełnie otwarcie, że przy pierwszym kontakcie z Womanizerem, wielkość głowicy, a dokładnie: otworu, budziła moje wątpliwości. Choć dla mnie rozmiar był w sam raz, co z kobietami o większych łechtaczkach? W ich przypadku nasadka stymulowałaby clioris bezpośrednio od góry, zamiast okalać, co wpłynęłoby raczej negatywnie na doświadczenie z użytkowania. Producent jednak odpowiedział na potrzebę konsumentek i od niedawna dostępne są zestawy nasadek przeznaczonych do łechtaczek XL, które można dokupić osobno. To, że nasadka jest zdejmowana i wymienialna, czyni ten gadżet naprawdę higienicznym, którego nawet nie wahałabym się od kogoś odkupić, zaopatrzywszy się uprzednio we własny zestaw głowic.

Trochę śmieszy mnie fakt, że głowica jest podświetlana – czerwona lampka oznacza, że samolocik leci. Podobno ma to pomagać w masturbacji po ciemku. Nie wiem, jak wy, ale ja i bez światła potrafię znaleźć swoją łechtaczkę. Niepotrzebny mi do tego reflektor naprowadzający.

Dla kogo?

Dla ludzi z łechtaczkami! Sprawdzi się zarówno w przypadku osób początkujących, jak i zaawansowanych, chociaż z tą pierwszą grupą byłabym ostrożna. Bo Womanizer to zabawka wyjątkowa, której nie da się porównać – i z wyglądu, i w działaniu – do jakiegokolwiek innego akcesorium. Nie chciałabym więc, aby ktoś wyrabiał sobie opinię na temat tego, czym są gadżety dla dorosłych, tylko na podstawie Womanizera, bo ten nie jest tak uniwersalny, jak klasyczny wibrator. Womanizer oferuje tylko jeden rodzaj stymulacji ssącej, więc możliwości jego użycia są raczej mocno ograniczone. Serio, nie wiem, czy Womanizer sprawdziłby się jako pierwsza zabawka w życiu.

Nie zmienia to faktu, że gadżet naprawdę dostarcza to, co obiecuje. Jeszcze na etapie produkcji testowany był na prawdziwych ciałach. Jego sekret tkwi w tym, że nawet nie dotyka łechtaczki, tylko okala przestrzeń wokół niej – w dużo większym stopniu niż jesteśmy to w stanie osiągnąć palcami. No i podczas użytkowania nie trzeba nawet ruszać ręką – wystarczy Womanizera włączyć, przytknąć i gotowe!

Dlaczego ta technologia działa? Dlatego, że delikatne ssanie powoduje napływ krwi do łechtaczki (podobnie jak podczas podniecenia), a poprzez ukrwienie uwrażliwia clitoris. Łatwo jednak się „przestymulować”, podobnie jak w przypadku pierścieni na penisa, dlatego producent nie zaleca używania zabawki dłużej niż 15 minut ciągiem (może to spowodować chwilowe odrętwienie i znieczulenie na wszelkie bodźce).

Muszę jednak podkreślić, że Womanizera da się używać jedynie w określonych pozycjach – leżąc na plecach, siedząc lub stojąc, ale w żadnym wypadku twarzą w dół, czyli układając się na brzuchu. Osoby, które lubią masturbować się wyłącznie w dzikich pozycjach, czy mocno zaciskać uda, mogą czuć się rozczarowane.

Który wybrać?

Przyznaję, że zaimponowało mi to, jak producenci podeszli do nowej, lepszej wersji Womanizera. Zrobili to, co powinni robić wszyscy wytwórcy: wysłuchali kupujących. Zrezygnowali z udziwnionych designów na rzecz bardziej stonowanych kolorów, a z myślą, o osobach, które lubią naprawdę mocną stymulację clitoris, wzmocnili silnik, jednocześnie zmniejszając jego głośność. I za to należy im się pochwała.

Z drugiej jednak strony, przyznaję, że częściej używam W100 niż W500. Nie mam wyjątkowo długich rąk, więc wygodniej mi się go trzyma. Myślę, że dla osób z problemami anatomicznymi dłuższy będzie po prostu lepszy. Faktura trzonu zabawki sprawia, że Womanizer W100 się nie ślizga, nawet przy dłoniach pokrytych lubrykantem. Nie mam też współlokatorów, więc nie szczuję ich dźwiękami gadżetu, a do skutecznej, zwieńczonej wielokrotnymi orgazmami, stymulacji wystarczy mi poziom 3, w porywach 4. Gdy zaś idzie o podróżowanie, to wiem, że w twardym, ochronnym etui mam wszystko, co potrzeba, a Womanizer nie uszkodzi się podczas transportu. I, w porównaniu do W500, jest o 30 euro tańszy. Jeżeli więc kogoś kompletnie nie interesuje wygląd zewnętrzny gadżetu, a bardziej obchodzi działanie – ze spokojem może sięgnąć po tańszą wersję.

Właśnie, cena. Jeżeli zabawka kosztuje ponad 600 złotych, w mojej opinii musi robić coś kompletnie innego niż pozostałe produkty na rynku, oraz dostarczać to, co obiecuje (hm, orgazmy). A Womanizer działa tak, jak obiecuje. Dobrą marketingowo decyzję podjął dystrybutor w Stanach Zjednoczonych, oferując 30-dniową gwarancję satysfakcji. Jeżeli produkt nie zadziała, można go po prostu odesłać i otrzymać zwrot pieniędzy. W Europie nie mamy takiej możliwości (poza standardowym zwrotem nieużywanego towaru w ciągu 14 dni od zakupu). Problemem może być to, że zwyczajnie nie da się go wypróbować w sklepie, bo przykładanie gadżetu do dłoni czy czubka nosa nie ma zbytniego sensu. Te części ciała kompletnie nie oddadzą tego, jak Womanizer zachowuje się na łechtaczce czy sutkach.

Na obydwa modele producent daje 2 lata gwarancji.

Czy widząc Womanizera na sklepowej półce, zdecydował(a)byś się na zakup? Czekam na wasze opinie!

P.S. Gadżet recenzowała ze mną Lady Pasztet – oto zapis jej doświadczeń.