Dowcip roku: feministka panną młodą!*

Dowcip roku: feministka panną młodą!*

Sprzeciw wobec dziewiczej bieli sukni, pozostanie przy panieńskim nazwisku, brak wódki i śledzika na weselu – to podobno wyznaczniki ślubu feministycznego. Taka sensacja niedawno obiegła babskie portale, wywołując chyba pożądany skutek, bo – jak wrzało w komentarzach – feministki powinny wrócić do garów, a nie godzić w tradycyjną i patriarchalną polskość.

Obok powyższych cech, jako wystarczające do zdiagnozowania ślubu feministycznego, wymieniano jeszcze: brak pierścionka zaręczynowego, zaniechanie proszenia rodziców (albo tylko ojca) panny młodej o jej rękę oraz rezygnację z odprowadzania kobiety do ołtarza przez ojca (lub innego męskiego członka rodziny), by przekazać ją kolejnemu mężczyźnie. Tyle wystarczyło, by postępowe panny młode nazwać feministkami-idiotkami.

Tylko jakoś nikt nie wspomniał o tym, że te wszystkie rewelacje wypłynęły dzięki ankiecie przeprowadzonej w Wielkiej Brytanii na niezwykle reprezentatywnej grupie 200 przyszłych panien młodych (źródło). Ważne, że wystarczyło, by zelektryzować cały świat. Okazuje się więc, iż najlepiej zwalić wszystko, co nietradycyjne, na brzydkie słowo na „f”, niż uznać odmienne wizje zamążpójścia za naturalny stan rzeczy wobec przemian społeczno-ekonomicznych oraz wciąż zmieniających się ślubnych trendów.

Żeby spreparować kontrowersyjny news, pod którym komentatorzy będą się nawzajem zagryzać, najłatwiej jest ugodzić w otoczkę całego procesu wychodzenia za mąż, bo przecież to deptanie czyichś marzeń o ślubie idealnym. Co wynika z tych artykułów? To, że jeżeli pragniesz białej kiecki i brylantów na palcu, oznacza, że żyjesz w mentalnym średniowieczu. Nikt nie chce powiewać słomą z buta, więc czy powinnam dziwić się, że lud łyka taki przekaz niczym młody pelikan i, naturalnie, sprzeciwia się, eskalując najgorsze pokłady nienawiści wobec, no właśnie, wszystkiemu winnych feministek?

Chyba pora wyjaśnić jedną rzecz. To, że ja nie chcę białej sukienki, nie oznacza, że moja koleżanka (niezależnie, feministka czy nie) nie ma prawa takiej założyć. Feminizm nie zakłada programowej wrogości wobec życiowych czy po prostu, jak w przypadku kolorów, estetycznych wyborów, a feministki naprawdę mają lepsze tematy dyskusji wokół małżeństw niż to, kto kogo prowadzi do ołtarza.

Na przykład partnerstwo i aktywny udział obojga małżonków w prowadzeniu wspólnego domu, nie zaś pełnienie przez jedną ze stron funkcji dekoracyjnej. Tradycyjnie oczekuje się, rzecz jasna, że to kobieta będzie całkowicie odpowiedzialna za chuchanie w żar domowego ogniska. Której z nas by krew nie zalała, gdyby w miejscu, które nazywa „naszą zagrodą”, usłyszała od dumnego męża czy narzeczonego: „wyniosłem CI śmieci”, „wyprasowałem CI moje koszule” albo „Umyłem CI naczynia”? W końcu naturalne przypisywanie odpowiedzialności za dom wyłącznie kobiecie jest niczym w porównaniu do nieprzyjęcia nazwiska męża.

Kolejno – przemoc ekonomiczna oraz hołdowanie mitowi „żywiciela rodziny”. Choć teoretycznie nikt nie broni kobietom dostępu do kariery, w praktyce zbyt często mamy do czynienia z zamykaniem ich w złotych klatkach i terrorem ze strony tego, który przynosi do domu (większe) pieniądze. Z drugiej strony jest zaś preferowanie zatrudniania przez pracodawców młodych żonatych niż młodych zamężnych kobiet. Bo pojawiają się przecież kwestie rodzicielskie, a w tych wciąż mamy problemy z partnerstwem (patrz wcześniejszy akapit), więc to kobieta pójdzie na macierzyński, będzie brać zwolnienia na każdy katar dziecięcia, a pewnie jeszcze wcześniej orżnie pracodawcę na 9 miesięcy ciąży zagrożonej. Pikuś przy różowej sukni ślubnej.

Przyklaskiwanie wyłącznie jedynemu słusznemu modelowi życia razem przez rodziców, wujków, ciocie – ogólnie: otoczenie. Znają to ci, którzy są w wieloletnich związkach „niezalegalizowanych” – ciągłe podpytywanie o ślub i dalsze plany. To, że ktoś nie potrzebuje ceremonii w urzędzie czy kościele automatycznie czyni jego relację mniej prawdziwą i niepełnowartościową nie tylko w oczach bliskich, ale też w obliczu systemu, który konkubinatów nie traktuje poważnie. Wiedzą to ci, którzy próbowali dziedziczyć po życiowych, niezaślubionych partnerach lub zasięgnąć informacji o ich stanie zdrowia w szpitalu. To przecież nijak umywa się do faktu, że w ogóle nie ma pierścionka zaręczynowego!

Poszanowanie dla domowej pracy kobiet. Nie wszystkie muszą przecież wybierać karierę zawodową – kobiety mogą spełniać się, prowadząc dom, jeżeli tylko same tego chcą. Brak szacunku objawia się nie tylko ewentualnym terrorem ekonomicznym (jak dwa akapity wcześniej), ale też w języku służącym do opisywania tego, co robi na co dzień – no właśnie – kura domowa. Cóż, w przekonaniu wielu osób nie robi nic, więc finansowe zabezpieczenie na przyszłość jej się nie należy. Tylko kogo to obchodzi, skoro nie było tradycyjnego wiejskiego wesela, a jakieś pitu-pitu dla dziesięciu osób przy sushi i winie?

Wracając jednak do tematu samych zaślubin – zastanawia mnie to, że najczęściej w całej tej weselnej otoczce gubią się gdzieś sami bohaterowie i ich potrzeby. Już pomijam fakt, że „w akcji” większą uwagę zwraca się na samą pannę młodą (jej ubranie, jej zachowanie, to, jak zostało przez nią zaplanowane przyjęcie) niż na pana młodego… Chodzi mi bardziej o to, jak bardzo skupiamy się na spełnianiu czyichś marzeń i realizowaniu wizji idealnego wesela, zamiast na tym, czego sami pragniemy. A już zupełnie nie rozumiem godzenia się na wszystkie pomysły rodziców, nawet, gdy ci zdecydowali się wesele zasponsorować. Płacą, więc mogą wymagać? Mierzi mnie zawsze, gdy słyszę: „Wolelibyśmy inaczej, ale co ludzie powiedzą?”. A, niech gadają i niech nazywają twoją wizję ślubu idealnego feministyczną.

Rób, co chcesz, bylebyś była szczęśliwa – to jest feminizm.

Nie oglądajmy się więc na tych, co bezrefleksyjnie ujadają pod równie bezrefleksyjnymi produktami sezonu ogórkowego.

* Komentarz internauty do jednego z artykułów o ślubach feministycznych.

[grafika wpisu via]

Komentarze zamknięte.
  1. Polka

    29 grudnia 2014 at 14:08

    Ja na moim ślubie nie miałam długiej sukni ślubnej, nie miałam bukietu , nie miałam welonu. Ojciec ani nikt inny nie prowadził mnie do ołtarza. Pierścionka zaręczynowego nie nosiłam i nie noszę. Przyjęłam nazwisko męża jako drugi człon, ALE… mój mąż też przyjął moje nazwisko i to jako pierwszy człon… nasze dzieci też będą mieć podwójne nazwisko – i matki i ojca.

    Nie zmieniłam bym w tym wszystkim nic a nic. Postawiłam wszystko na swoim – mimo, że rodzice i teściowie oczywiście oczekiwali czegoś innego ! :)

    Dziewczyny róbcie wszystko po swojemu, tak abyście były szczęśliwe ! :)

  2. Kardamon

    8 sierpnia 2013 at 16:20

    Nie rozumiem jedynie wzmianki o śledziu i wódce? Co ma to do sprawy? Jak kto lubi, to niech da na ślubny stół!
    Ostatnio miałam trochę podobną sytuację. Mieszkam już od dawana z rodziną w Anglii i ominęło mnie bierzmowanie w Polskiej szkole. Mama choć pół-żartem, a pół-serio rzuciła mi uwagę na temat tego, że nie będę mogła wziąć ślubu kościelnego… Moja część rodzinnego odłamu nie jest zbyt pobożna, nie chodzimy do kościoła od dawna. Tak więc była to dla mnie śmieszna wzmianka. W gruncie rzeczy nie widzę się jako pannę młodą z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście, sam ślub mi odpowiada i nawet pierścionek mogłabym mieć, choć oświadczyny dla mnie to niezręczna sytuacja. Odpowiadałby mi sam ślub cywilny z rodziną i z partnerem.

  3. Lakomskaja!

    8 sierpnia 2013 at 09:38

    Ejmen!