WDŻ, czyli edukacja aseksualna

WDŻ, czyli edukacja aseksualna

Wychowanie do życia w rodzinie jest jak lekcje religii – nieobowiązkowe. Oznacza to, że nie muszą na nie uczęszczać ci uczniowie, których rodzice podpiszą odpowiedni papierek. 

WDŻ za moich czasów szkolnych był totalnym archeo. Dziewczynki (z katechetką) oglądały filmy o rozwoju zarodka i o miesiączkowaniu, a chłopcy (z wuefistą) oglądali mecze piłki nożnej. To były czasy – jeszcze przed nowym rozporządzeniem Ministerstwa Edukacji Narodowej z 2012 roku, które pozytywnie zaopiniowały takie instytucje, jak Sekretariat Konferencji Episkopatu Polski, czy Chrześcijański Związek Zawodowy „Solidarność” im. Księdza Jerzego Popiełuszki. A pomimo nowego rozporządzenia, raczej niewiele się zmieniło.

Jak czytamy, z wychowania do życia w rodzinie, uczniowie mają wynieść wiedzę o życiu seksualnym człowieka, o zasadach świadomego i odpowiedzialnego rodzicielstwa, o wartości rodziny, życia w fazie prenatalnej oraz metodach i środkach świadomej prokreacji. Bum!

Rodzina słowem silna

WDŻ ma przygotować do „życia w rodzinie”, pomimo tego, że młody człowiek już w jakiejś rodzinie funkcjonuje – czasem jest w niej po prostu dzieckiem, czasem paniczem, a czasem gówniakiem. I wziąwszy pod uwagę znaczenie „rodziny” w obecnych czasach, może wcale nie chceć dążyć do wersji chłopak + dziewczyna = święta rodzina. Wychowanie do życia w rodzinie ma więc przygotować do radosnej, małżeńskiej prokreacji, mimo powszechnie znanego faktu, że nie wszyscy ludzie uprawiają seks wyłącznie dla prokreacji, a ośmielę się stwierdzić, że jakaś część uczniów nigdy nie będzie ich miała. Skoro ciąża u samicy człowieka zdarza się raz na tysiąc odbytych przez nią stosunków, podczas gdy u samicy człekokształtnych – raz na sto, całe to edukowanie prokreacyjne jakoś się tu rozmywa. I raz jeszcze zapytam: a co z tymi osobami, którym „rodzina” po prostu nie odpowiada lub których zaraz się wyrzeknie np. z powodu orientacji seksualnej, czy innych życiowych wyborów?

W WDŻ nie bierze się pod uwagę tego, czego uczniowie naprawdę oczekują. Może jestem już stara, ale tak samo w gimnazjum, jak i teraz, poszczególne fazy rozwoju zarodka ludzkiego i jakie są konsekwencje alkoholowego zespołu płodowego, wydawały mi się mało interesujące. Ale to jest właśnie paradoks naszej rodzimej pseudo-edukacji seksualnej w szkołach: wiemy wszystko o FAS, nie potrafiąc prawidłowo nazwać poszczególnych części własnych genitaliów, a co dopiero genitaliów płci przeciwnej. A co z pornografią? (zła) Co z sekstingiem? (zły) Inicjacją seksualną? (lepiej poczekać na obrączkę) W scenariuszach lekcji wychowania do życia w rodzinie takiemu zagadnieniu, jak presja seksualna poświęca się raptem 3 strony podręcznika. Tematowi „chcę urodzić zdrowe dziecko” – 13! (źródło) Z takich lekcji nie wychodzi się z przekonaniem, że seks jest okej, nie wynosi się wiedzy o innych modelach związków. Obowiązuje jeden, uświęcony związek kobiety i mężczyzny.

Obecna edukacja seksualna zakłada też, choć nie wprost, że seks jest zakazany (albo nie może być przyjemny), dopóki nie będzie odbywał się w rodzinie. Młodzi ludzie nie mają więc przyzwolenia na seks dla przyjemności, na bezpieczne eksperymenty, na rządzenie własnym ciałem – do pewnego kluczowego momentu: kiedy osiągają pełnoletniość lub kiedy wreszcie pojawia się związek, małżeństwo, ta cała „rodzina”. Wtedy wszyscy dookoła zachęcają: „Uprawiaj seks!”.

WDŻ nie stawia wyzwań, nie daje narzędzi do negocjowania w łóżku, nie informuje o całej logistyce seksu (kto jeszcze wierzy w przerwanie błony dziewiczej?), o przyjemności, o odróżnianiu podniecenia od zakochania. A potem niby jest małżeństwo, pełnoletniość, seks jest dozwolony, ale dziwnym zrządzeniem losu wypada jakoś chujowo.

I czy ktoś z czytających te słowa kiedykolwiek usłyszał na WDŻ, po co jest lubrykant? Ja nie.

Publiczność = oczekiwania

Jedna z czytelniczek Proseksualnej tak opisała swoje doświadczenia z WDŻ:

„Przypomniałam sobie uroczą sytuację z lekcji WDŻ jakoś w gimnazjum. Mieliśmy się zastanowić, jakie okoliczności uważamy za właściwe dla inicjacji seksualnej. Następnie mieliśmy się podzielić, idąc do różnych kątów w sali, na grupy – tych za seksem po ślubie, tych za seksem z kimś, komu ufają, niezależnie od stanu cywilnego i tych, którzy nie przykładają uwagi do tego z kim to się odbywa. Oczywiście nikt się nie odważył iść do tej ostatniej, chociaż było kilka osób, które się wkradały na imprezy w klubach i generalnie święte nie były – oni wszyscy i ogólnie większość klasy wybrali seks po ślubie. A później była „dyskusja” która de facto miała przekonać mnie i kilka innych osób, że zaobrączkowanie magicznie gwarantuje udane pożycie seksualne. Troszkę się czułam wtedy stygmatyzowana jako „ta puszczalska”, chociaż nawet nie miałam wtedy okazji się puszczać.”

Jasne, są wśród nas osoby demiseksualne, które są w stanie przeżywać przyjemność tylko z kimś, z kim łączy je silna więź emocjonalna. Ale żeby przekonać się o własnej demiseksualności, trzeba wcześniej mieć też inne doświadczenia, trzeba mieć porównanie. Nie można zakładać, że skoro jednej osobie jest w danym układzie dobrze, to innym też musi być. Czy kogoś jednak dziwi taki obrót spraw na opisanej lekcji wychowania do życia w rodzinie? Dzieciaki nie są głupie, wiedzą, że „eksperymenty” na WDŻ są przeprowadzane tak, aby w efekcie dały pożądany rezultat, a nie po to, by kwestionować status quo wokół seksualności człowieka – stąd większość wspomnianej klasy wybrała inicjację po „zaobrączkowaniu”. Czego uczą się więc na dłuższą metę? Zadowalania „dorosłych”, reagowania tak, jak chce nauczyciel/ka – w przeciwnym razie może skończyć się na dywaniku u pedagog/a, albo wezwaniem rodziców. Wszelka „publiczność” zawsze równa się „oczekiwania”. Szkoła nie tylko na WDŻ uczy nas spełniania oczekiwań.

Seksualność i relacje

Według mnie wychowanie do życia w rodzinie powinien zastąpić całkiem nowy przedmiot – seksualność i relacje. Nie dość, że zawiera ekscytujący element „seks”, to na dodatek nie obejmuje wyłącznie świętej rodziny, a relacje, które mogą obejmować na równi stosunki z opiekunami i rówieśnikami, jak również relacje romantyczne. Jak powyższy scenariusz dotyczący inicjacji powinien być realizowany w ramach nowoczesnej edukacji seksualnej? Uczniom powinno się przedstawić dane sytuacje neutralnie i opatrzyć je pytaniami, na które młodzi ludzie odpowiedzieliby sobie sami, bez przymusu dzielenia się swoimi wnioskami z innymi, a w szczególności z nauczycielem lub nauczycielką, którzy zaraz będę tę samą osobę oceniać z angielskiego, wiedzy o społeczeństwie, czy z religii.

Nowoczesna edukacja seksualna powinna być też inkluzywna, otwarta na różne orientacje seksualne i tożsamości płciowe, zachęcać do poszukiwań, być prowadzona przez kogoś, dla kogo przedmiot wiąże się z autentyczną pasją i kto ma na ten temat szeroką i wciąż aktualizowaną wiedzę. Kto wie, co w dzisiejszych czasach oznaczają randki. Kto nie udaje, że młodzież nie pije i nie zażywa. Absolutnie nie chodzi o to, aby dana osoba dzieliła się swoimi doświadczeniami, ani zachęcała do tego uczniów (co wcale nie oznacza, że stroniła od dyskusji!). Ale jednak ktoś, kto potrafi bez zadyszki powiedzieć słowa „penis”, „wagina”, „łechtaczka”, „sperma” to bardzo potrzebny wzór, jeżeli chcemy normalizować język wokół seksualności.

Ważną częścią edukacji seksualnej na miarę współeczesnych czasów powinna też być kwestia konsensualności. A scenariusze, które linkowałam wcześniej, zawierają takie kwiatki, jak sekcja o „komunikatach niejednoznacznych”, wśród których „chyba powinniśmy przestać” jest, tak – niejednoznaczny (str. 84). Tak samo: „nie teraz, dobrze?”. To, że powyższe komunikaty wysyła dziewczyna, a chłopak ich nie ogarnia, rozumie się chyba samo przez się?

Agdyby tak po prostu nauczyć dzieciaki pytać o zgodę?

Wyzwania

Problem w tym, że seks w dyskursie publicznym naładowany jest emocjami, i nie zawsze te emocje są dobre. Zbyt często temat podszyty jest lękiem, agresją, przekonaniem, że seks w życiu człowieka to się „robi”, a nie o nim gada. WDŻ powinien też zostać oddzielony od religii. W końcu w szkolnych ławkach zasiadają obok siebie osoby różnych wyznań, ale to nie zmienia faktu, że zagadnienia przemocy seksualnej, szukania pomocy, tworzenia relacji, czy zdrowia intymnego dotyczą ich w takim samym stopniu. A tymczasem dzieciakom wciąż puszcza się na WDŻ „Niemy krzyk”, zamiast rozmawiać o prawach reprodukcyjnych.

Dlatego chyba wreszcie nadszedł czas, abyśmy przestali traktować dorastające osoby jak twór złożony wyłącznie z buzujących hormonów i pomyśleli o nich jak o osobach, które też są w stanie zakochiwać się, wchodzić w relacje, a przede wszystkim, które mają prawo interesować się własną seksualnością.

[okładka wpisu]