Kobieto, miej jaja!

Kobieto, miej jaja!

Dziewczyńska strona mnie uwielbia komedie romantyczne. Zwłaszcza te, które czegoś nas uczą. Bo dzisiaj będzie o jajach – dosłownie. Przypomniała mi się bowiem najważniejsza scena z Uciekającej panny młodej.

I wbrew pozorom nie chodzi mi o ten jakże wzruszający moment, gdy Julia Roberts (która dla mnie zawsze jest Julią Roberts, bo nie mam talentu do zapamiętywania imion kreowanych przez nią postaci) oddaje Richardowi Geere’owi (jak wyżej) swoje znoszone adidasy uciekinierki. Najważniejszy w Uciekającej pannie młodej jest motyw jajek.

Gdy Julia je śniadanie z każdym kolejnym narzeczonym, zawsze zamawia takie jajka, jak on. Nigdy nie wybiera sama, pozwala, żeby decydowali oni. I choć rozchodzi się z pozoru o durną jajecznicę, sprawa jest dużo poważniejsza, bo bardzo często spotykam kobiety, które też nie mają (ulubionych) jaj.

Julia pragnie akceptacji. W zamawianiu tych samych jajek jest przecież zarazem chęć przypodobania się komuś, połechtania jego ego czy udowodnienia, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. Ale jest tu też poddaństwo oraz wygoda złożenia swojego losu w czyjeś ręce. Bo na dobrą sprawę Julia za każdym razem trzeźwieje dopiero przed ołtarzem, czując, że coś jest nie tak w sytuacji, w którą się wplątała. W tej kwestii jest mistrzynią instynktu samozachowawczego.

I my, kobiety też tak robimy. Zazwyczaj głaszczemy cudze jajka. W relacjach z ludźmi – z obawy przed śmiesznością oraz z wrodzonej pasywności – pozwalamy, żeby to oni za nas decydowali: wybierali filmy w kinie, restaurację, miejsce letniego wypoczynku. W najgorszym przypadku kończymy na komedii przesyconej kloacznym humorem lub ze sraczką po curry (bo albo wylądowałyśmy w Indiach, albo w hinduskiej knajpce). Wtedy jesteśmy niezadowolone, więc się obrażamy (terrorzując innych swoimi humorami, aż wywołujemy w nich strach przed podejmowaniem jakichkolwiek decyzji) lub – co jest moim skromnym zdaniem ekstremum – uznajemy, że tak jest najwygodniej i wcinamy te swoje jajka z curry, próbując przekonać same siebie, że nam smakują. Niestety, zbyt rzadko uciekamy.

Dzieje się tak nie tylko w relacjach romantycznych. Mnie samą strzela, gdy podczas babskiego wyjścia wszystkie zainteresowane mają ochotę na kebab, tylko żadna tego głośno nie powie. Każda będzie jednak grać w grę “10 razy nie”: “tam nie, bo śmierdzi”, “tu też nie, bo obsługa jest niemiła” albo “nie, bo sushi żarłam wczoraj” i w końcu lądujemy na tym upragnionym kebabie, niby dla świętego spokoju, niby z kompromisu, a tak naprawdę osiągamy w tej budzie z habibi kulinarny orgazm. Niby można było prościej, ale po co?

Czas zatem na najważniejszą scenę w Uciekającej pannie młodej. Dla mnie to ta, w której Julia Roberts przyrządza sobie wszystkie możliwe śniadaniowe wariacje z jajek i próbując ich po kolei, dowiaduje się, która jest jej ulubioną. Niby nic, ale dla mnie to jedna z najważniejszych filmowych lekcji kobiecości, mocne postanowienie, że oto teraz, w tym momencie, dowiem się czegoś o samej sobie, stając się odpowiedzialną za swoje wybory, a przede wszystkim za swoje zadowolenie.

Powinnyśmy więc raz na jakiś czas zrobić sobie taką degustację: odkorkować kilka win i odkryć, że najbardziej smakują nam deserowe; przeczytać kilka książek i dojść do wniosku, że Bukowski jest grafomański; odwiedzić kilka niszowych kawiarni i zdecydować, że pozostaniemy wierne jednej sieciówce. I tego doświadczenia się trzymać i go bronić. Bo nie ma nic gorszego niż babka bez własnego zdania.

Zatem misja na ten tydzień dla potrzebujących: dla odmiany spróbujcie pogładzić swoje jajka.

Komentarze zamknięte.
  1. Bontee

    3 lutego 2014 at 21:20

    Fajny, lekki tekst. Ja akurat nie mam problemów z forsowaniem swoich upodobań kulinarnych czy filmowych podczas wspólnych wyjść. Kiedy ktoś protestuje, mówię: „To niech każdy zje tam, gdzie chce, a potem pójdziemy na wspólny spacer”. Niby takie oczywiste, ale jakoś nie widzę tego wokół. Ludzie, zwłaszcza pary uznają, że skorą są razem, to przepoczwarzyli się chyba w „zroślaki”, które muszą wszystko robić razem i wszędzie razem chodzić. A kwestia wyboru filmu to już w ogóle jakiś absurd. Co jest złego w tym, że każdy pójdzie na swój film do innych sal, a potem po prostu się spotkają i razem wrócą do domu? Nie kurna, nie pójdę na THORA, tylko dlatego żeby pójść na kompromis. Nie będę torturować swojego poczucia logiki i wrażliwości artystycznej, a także z powodów ideologicznych nie wydam pieniędzy, ani nie pozwolę wydać na siebie pieniędzy za amerykańską plastikową chałę. Czy zgniły kompromis musi rozlewać się na każdą, nawet najdrobniejszą dziedzinę wspólnego życia w imię magicznego „robienia czegoś wspólnie”?