Kraina orgazmicznego mitu

Kraina orgazmicznego mitu

Przyznaję, jako nastolatka padłam ofiarą tak zwanego mitu orgazmu. Zaznaczam – kobiecego orgazmu, bo bajka o męskim była krótka i dobrze znana – ten pojawia się zawsze. Jako dwudziestoparolatka przekonałam się, że w świecie orgazmicznego mitu funkcjonują również mężczyźni. Zaczęło się od niewinnej z pozoru rozmowy…

Byłam wówczas w bardzo świeżej relacji z mężczyzną, któremu (początkowo) mówienie o sprawach seksualności przychodziło z trudem. Wypracowaliśmy więc wspólny język potrzebnych i użytecznych pojęć dla tej sfery, co zresztą ułatwia sprawę, jeżeli ogólnie przyjęte z trudem przechodzą przez gardło. Orgazm również dostał właściwe sobie imię: „Big O”. W sytuacji zupełnie nie-łóżkowej mężczyzna ów zapytał: „Czy miałaś już?”. Z kontekstu rozmowy trudno było mi wywnioskować, co już mogłam mieć, więc poprosiłam o doprecyzowanie: „Ale co?”. „Big O” – padła odpowiedź. Z umiłowania do konkretów zapytałam jeszcze: „Ale masz na myśli z tobą czy kiedykolwiek?”. Chodziło o to pierwsze. Zgodnie z prawdą, odpowiedziałam, że nie i od razu poczułam się zobowiązana wyjaśnić, a raczej przekonać rozmówcę, że czerpię radość z samej bliskości, że przecież to nie cel, choć przyznaję – fajnie, kiedy się pojawia. Dodałam też uspokajająco, że „w końcu pewnie przyjdzie”. Młoda byłam, głupia i mało asertywna w łóżku. Żadne: „Józek, włóż mi palec w dupę”. Zapomnij.

Prawda jest jednak taka, że gdybym nie wzięła spraw w swoje ręce (chociaż z orgazmami sprawy w swoje ręce brałam już od wielu lat), to czekałabym na ten orgazm z nowym facetem, jak na Godota. Uświadomiłam sobie, że dopóki nie pokażę lub nie powiem, co sprawia mi przyjemność i czego naprawdę potrzebuję, aby orgazm przyszedł, to za każdym razem pytana o „Big O” będę przecząco kręcić głową. Przez jakiś czas nawet łudziłam się, że może ta druga strona się domyśli, żeby spróbować czegoś nowego, skoro stary i najwidoczniej sprawdzony schemat w tym wypadku zawodzi, ale zarzut rzucony pod moim adresem: „To nie jest normalne, że nie masz orgazmu. Jesteś młoda, zdrowa, może to coś z twoją psychiką jest nie tak?” utwierdził mnie w przekonaniu, że raczej nie ma na co liczyć. Dopiero wówczas odważyłam się powiedzieć, że po pierwsze – nie dam sobie wmówić, że jestem nienormalna, bo nie mam orgazmów z nim, a po drugie – może czas zmienić technikę, skoro ta zawodzi?

Okazało się bowiem, że mój partner był święcie przekonany, że kobiecie do orgazmu potrzeba jedynie penetracji. W jego głowie nadal tkwiła jakże piękna wizja równoczesnego szczytowania oraz pokutował mit, że jeżeli partnerka raz dojdzie, to już pozamiatane i nie ma mowy o dalszej zabawie, więc lepiej biedaczkę oszczędzać, bo się za szybko wytrze czy zużyje. A schemat: cycek-cycek-wagia-cycki w trakcie gry wstępnej to wciąż domena wielu facetów. Wpadają w ten trójkąt bermudzki i za cholerę nie wiedzą, jak się wydostać. Załóżmy, że nawet działał wcześniej u kilku dziewczyn, ale w końcu do każdego przypadku należy podejść indywidualnie, jak mawiają klasycy.

Przypomniałam sobie wtedy, jak wiele mitów miało wpływ na moje życie seksualne, gdy byłam jeszcze nastolatką. Historie o „pierwszych razach” w czasopismach młodzieżowych obiecywały fajerwerki przy pierwszym seksie (i przy każdym kolejny), rozstępowanie się ziemi, spadanie w otchłań i zalewającą falę rozkoszy. Dziewczyny z Bravo zawsze szły do łóżka z miłości albo traciły dziewictwo w wannie czy podczas wygibasów pod prysznicem, chociaż wcześniej nikt im nawet cycka nie pomacał przez bluzkę i wszystko było takie nowe i zaskakujące. Kolejny mit: orgazm osiągnięty w wyniku masturbacji miał być niepełny i w ogóle niepotrzebny, bo marnował tylko cenne szczytowania z ograniczonej (sic!) puli, którą ma każdy człowiek i jak ją wyczerpie, to mogiła. Dopiero partnera i to nie byle jakiego, ale tę wielką, prawdziwą i jedyną miłość, należało uczynić odpowiedzialnym za swoje orgazmy. Ktoś miał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki czy palca sprawić, że dowiem się, co naprawdę sprawia mi przyjemność. Ba, masturbacja zaś miała spowodować, że przyzwyczaję się do jednego typu pieszczot i później tylko one będą gwarantem orgazmu. A jak nie będę miała orgazmu, to będzie znaczyło, że jestem dziwna. Samonakręcające się błędne koło.

Pewnego dnia, na zajęciach z tak zwanego WDŻ, usłyszałam kluczowe zdanie, które zapamiętałam, jak kilka innych złotych myśli z cyklu „copyright by Paulo Coelho”: „Pamiętajcie, że same dla siebie jesteście najważniejsze, tak właśnie powinno być”. Zajęcia prowadziła katechetka i ogólnie też dużo mówiła o miłości, a mało o seksie (więcej o porodach naturalnych). Wtedy dotarło do mnie, że nikt nie pozna mnie i moich potrzeb lepiej niż ja sama, nikt nie będzie bliżej mojego ciała i mojej seksualności, nikt nie zadba bardziej o moje bezpieczeństwo w tym aspekcie, dlatego wręcz powinnam zainteresować się sobą, bo to wszystko to JA. Chyba nie taki był cel prowadzącej zajęcia, ale ja wszystko potrafię wypaczyć tak, żeby wyszło na moje.

Naiwnie jest wierzyć, że orgazm wreszcie przyjdzie wraz z miłością. Orgazm pojawi się z miłości, ale do orgazmów. Orgazmowi jako reakcji fizjologicznej – tak, tak! – uczucia pomagają, ale czy są konieczne? Wystarczy przypomnieć sobie jednorazowego kochanka ze świetną techniką, by uzyskać odpowiedź.