Możesz być „tak sobie” seksualna!

Możesz być „tak sobie” seksualna!

Świat dookoła wydaje się hiperseksualny: ludzie bzykają się każdy z każdym, wszyscy mają wielokrotne orgazmy, a seks pięć razy w tygodniu to już nie „zdrowa norma”, a absolutne minimum. Jeżeli chcesz, aby twoim udziałem stał się właśnie taki styl życia i dlatego czytasz Proseksualną, to chyba wjechaliśmy w krzaki. Bo „sekspozytywność” nie oznacza „hiperseksualności”. 

Z jednej strony wciąż pokutuje Teoria Wielkiej Zdziry, według której kobiety powinny „się szanować” i swoją seksualność oszczędzać, bo ich wartość „rynkowa” spada wraz ze wzrostem liczby kochanków. Seks się uprawia, a nie o nim gada. Panuje sztywny podział na to, co przystoi „dobrym kobietom”, a co robią wyłącznie ladacznice. Najbardziej pociągające, głównie dla płci męskiej, mają być czystość, dziewiczość i pasywność. Czyli: seksualnie nie powinnyśmy robić nic. Ale jest jeszcze druga strona tego medalu – przekonanie, że…

… powinnyśmy robić wszystko. 

Kilka lat temu rozpoczął się fantastyczny proces odkrywania na nowo kobiecej seksualności. I to jest świetne. Dziewczyny odnalazły swoje łechtaczki i punkty G, sięgnęły po wibratory, poszły na warsztaty, zaczęły spotykać się z innymi kobietami, z którymi mogą porozmawiać o seksie w atmosferze życzliwości. W mediach szybko pojawiły się rady jak uprawiać więcej seksu, co zrobić, aby był lepszy, bardziej kreatywny, urozmaicony i jakie akcesoria erotyczne są do tego najlepsze. Świat nagle stał się jednym wielkim afrodyzjakiem i to do tego stopnia, że okazało się, że przyznanie się do ochoty na seks wyłącznie raz w tygodniu jest w jakiś sposób… dziwne. Serio, już łatwiej jest powiedzieć, że jest się aseksualist(k)ą niż „tak sobie”-seksualist(k)ą.

Zaowocowało to tym, że wiele kobiet ma objawy seksualnego FOMO (Fear of Missing Out): wydaje im się, że jeżeli danego tygodnia/dnia (niepotrzebne skreślić) w ich pościeli nie będzie mężczyzny/kobiety/wibratora/nie przeżyją co najmniej jednego orgazmu dziennie, to coś je ominie, wypadną z gry. Jeżeli nie zrobią czegoś, co dopieści ich zmysły, nie będą tańczyć nago przy Shade, nie sprawdzą, co aktualnie w seks-światku piszczy, to ich seksualność w jakimś stopniu ucierpi. Czy to jest recepta na superseks? Bo chyba tak funkcjonują sekspozytywni ludzie, prawda? Bezustannie celebrują swoją seksualność we wszystkich jej wymiarach?

Otóż nie. Sekspozytywność oznacza czerpanie ze swoich seksualnych doświadczeń oraz z wyniesionych z domu czy rezonujących w kulturze przekonań w taki sposób, aby używać ich jako pozytywnej siły napędowej. Aby, przyglądając się krytycznie wszystkim negatywnie nacechowanym przekazom, znaleźć w sobie odrobinę buntu i przyznać, że seks nie jest zły. Chodzi tak naprawdę o otwarcie umysłu, niekoniecznie otwarcie ciała. O świadomość, że gdy idzie o seks, inni ludzie mogą mieć zupełnie inne doświadczenia, upodobania i oczekiwania.

Bardzo fajnie jest próbować nowych rzeczy, akcesoriów, pozycji. Ale równie dobrze jest mieć czasem ochotę rzucić frymuśną bieliznę w kąt, naciągnąć na tyłek dresy i pograć w Mortal Kombat. Znam wiele kobiet, które zrobiły w łóżku prawie wszystko (i podobało im się!), a i tak boją się powiedzieć, że ich apetyt na seks jest „taki sobie”. Bo takie jest ogólne przeświadczenie: lubi inaczej niż wszyscy = chce zawsze i wszędzie. Czy oznacza to, że te kobiety robią te wszystkie straszne i niestandardowe rzeczy, ale wcale się nie podniecają? Nie, po prostu rzadziej mają ochotę na seks. Równie zdrowo jest pragnąć „zwykłego” seksu codziennie, jak i niestandardowego raz na dwa tygodnie. Nie ma w tym nic złego. Byle niczego sobie nie narzucać, nie zamykać się w seksualnej „subkulturze”.

SECRET

Bo można mieć cały repertuar seks-sztuczek w małym palcu i nie być ani odrobinę sekspozytywnym. Można codziennie chcieć loda na śniadanie i nadal pod względem seksualnym negatywnie oceniać tę osobę, która go dostarcza. Można wprowadzać gry w uległość i dominację, i uwielbiać je, nadal twierdząc, że osoby queer powinny się leczyć.

Zarówno mężczyźni, jak i kobiety, mogą mieć mniejszy od promowanego przez media apetyt seksualny i nie ma w tym nic złego. Bo nam wszystkim szkodzą stereotypy, że facet, który nie ma ochoty na seks z kobietą więcej niż dwa razy w tygodniu to gej; kobieta, która uprawia go więcej niż kilka razy w tygodniu to nimfomanka i powinna przystopować; jeszcze inna, która pisze o seksie (ekhm…) dla dobra sprawy powinna mieć co najmniej dwa orgazmy dziennie, rano i wieczorem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał deprecjonować czyjąś seksualność, w myśl zasady, że jak ktoś nie uprawia seksu w tym samym stylu, co ja, robi to źle.

Dlatego warto raz na jakiś czas przypomnieć sobie, że wszyscy jesteśmy ludźmi i każdy ma prawo definiować swoją seksualność tak, jak mu lędźwie grają.

P. S. Podoba ci się to, co robię? Zapisz się do najseksowniejszego newslettera w sieci, a zyskasz dostęp do ekskluzywnych treści niepublikowanych na blogu…

Komentarze zamknięte.
  1. asia

    14 marca 2016 at 19:42

    tez nie dostałam nić po zapisaniu się do newslettera

    • asia

      14 marca 2016 at 19:44

      jest! dzięki!

  2. scorpionka

    5 grudnia 2014 at 14:19

    Chwała Ci za ten wpis. Zgadzam się w 100 procentach! Teraz zewsząd epatuje na nas seks i musi byc on super! Ludzie nie dajmy się zwariować. Rozne są potrzeby i różne sytuacje. Ja sama miewam czasem dni, ze kilka raz dzień w dzień potrzebuje a innym razem przez tydzień nic. Kiedys nawet przez 3 miesiące nic! Seks nie musi byc jak z obrazka i nie każdy musi miec w szafie zdobycze najnowszej techniki. Wazne aby byc w zgodzie ze soba, aby znać potrzeby swojego ciała i ich słuchać.

  3. Bibliophilia

    29 listopada 2014 at 22:41

    Nie do końca związane z tematem całego postu: Chciałam zapisać się do newslettera, ale żaden e-mail zwrotny mi nie przyszedł… W spamie też nic nie ma.

    • Nat

      30 listopada 2014 at 09:05

      Hm, dziwne… Sprawdzałaś może w folderze „oferty”?

    • Bibliophilia

      30 listopada 2014 at 12:35

      Mam pocztę na interii, ale nie ma ani w spamie, ani nigdzie. :(

    • Nat

      30 listopada 2014 at 14:35

      Przykro mi, że tak się stało!

      Ale nie smuć się, dodałam Cię ręcznie :)

  4. kociłapka.

    29 listopada 2014 at 18:57

    Osobiście spotkałam się bardziej z tym, że w świecie kobiet nie akceptuje się tego, że bardziej jestem „hiper” niż „tak-sobie”. Często przedstawicielki mojej płci zwracają mi uwagę, że mój „otwarty” sposób mówienia o seksie (i nie używanie zamiennika typu „coś czego nie wolno wymawiać”) albo moje „rubaszne” żarty są ble, fuj i jak ja mogę. Do tego stopnia, że czuję się uważana za nimfomankę. I tak, większość moich relacji z koleżankami trwa do pierwszego bardziej bezpośredniego żartu (ot choćby tego o blondynce jedzącej banana).

    Z większym zrozumieniem spotykam się ze strony swoich kolegów, którzy nie widzą w tym nic złego ani nienormalnego. Wręcz są raczej pozytywnie nastawieni.

    Często mi się zdarza, że przychodzi do mnie jakaś koleżanka, która chce mi się zwierzyć z czegoś bardziej intymnego przeżycia (ot choćby, że zaliczyła „one night stand”, a facet był niczego sobie), bo jestem jedyną kobietą, która nie oceni, nie potępi i zrozumie. Nie umiem się „ukrywać” tak jak te dziewczyny.

    Osobiście nie uważam się za jakiegoś „dzikiego napaleńca”, a jeśli nawet jestem to co z tego? Jeśli mają mnie lubić za to kim nie jestem to lepiej, żeby w ogóle mnie nie lubili…

  5. marcepun

    29 listopada 2014 at 00:01

    uświadomienie sobie własnej auto-nimi jest kluczem do decydowania o sobie[nie zaś godzenia się z rolą, uległością podyktowaną, stawianą przez wymagania[autres/wszystkich innych, bądź co bądź kochających inaczej niż my_nawet jeśli są to hetero, nawet jeśli jesteśmy z kimś w relacji, bądź kręgu bliższej zażyłości.

    SzanujMy siebie, by szanowali nas inni.

    • marcepun

      29 listopada 2014 at 08:16

      autonomii – rzecz jasna

  6. Pluszak

    28 listopada 2014 at 17:58

    Jako osoba z wielce wybiórczym i kapryśnym pożądaniem jestem wdzięczna za ten tekst.
    Szkoda, że nikt tak nie pisał osiem-dziewięć lat temu, oszczędziłabym sobie kłopotów i trudności jakie miałam po drodze z godzeniem się z własną seksualnością.

    Trochę czasu mi zajęło oswojenie się z tym że niekoniecznie muszę zawsze i wszędzie odpowiadać pożądaniem na cudze pożądanie. I że moja niechęć do grania na cudzych zasadach nie znaczy, że jest ze mną jakiś problem typu oziębłość czy zahamowania.
    (Za to jest oznaką że mam oczekiwania. I że odmówienie komuś nie jest tragedią, wielką sprawą do roztrząsania ani nieuprzejmością- po prostu jest moim wyborem. )
    Gdy przyjęłam do wiadomości że mogę chcieć kogoś tak często jak ja chcę, i do tego w sposób jaki ja chcę- powiedziałabym wręcz że moje życie erotyczne tylko się wzbogaciło :D

    Dzięki za ten tekst, może jakaś równie jak ja kiedyś zagubiona dziewczyna coś dzięki niemu zrozumie i będzie miała łatwiej :)