Wychowanie do życia w przyjemności

Wychowanie do życia w przyjemności

Wychowanie do życia w rodzinie powinno być wychowaniem do życia w przyjemności. Edukacja seksualna powinna być czymś więcej niż: „Nie uprawiaj seksu, bo pójdziesz do piekła i umrzesz!”.

Kiedy przeglądam programy kształcenia przedmiotu „Wychowanie do Życia w Rodzinie”, za każdym razem wydają mi się one bardzo kuriozalne. Dlaczego? Nie tylko dlatego, że próbują za wszelką cenę przekonać młodzież w wieku gimnazjalnym (i młodszą!), że „chłopak + dziewczyna = prawdziwa rodzina”, ale przede wszystkim dlatego, że czasy się zmieniły i w tym wieku, ba – nawet w moim! – zakładanie rodziny wydaje się pojęciem zbyt abstrakcyjnym. Na dodatek próbuje się wmówić wszystkim, że WdŻ (ze znajomymi w liceum nazywaliśmy „wudeżet” „KaenŻetem”, czyli „Kazik na Żywo” – nie pytajcie) doskonale wypełnia misję edukacji seksualnej. A uczy się między innymi o rolach płciowych i menedżerowaniu małżeństwem. Co z tym seksem? Ach, młodzież jego mechanizmów uczy się z pornografii, choć nie powinna.

Dlaczego mnie to nie dziwi?  

Współcześnie presja seksualna jest tak wysoka, jak nigdy przedtem. Jednak zamiast w jakikolwiek sposób dostosować edukację do zmieniających się czasów (czyli zjawisk płynnej seksualności, wszechobecnych technologii, rodzin patchworkowych czy związków partnerskich), lepiej uczniów straszyć i wywoływać jeszcze więcej niepewności, związanych z tym, jak powinno się odczuwać seks. W efekcie widzimy młodych ludzi – i nie czarujmy się, zwłaszcza kobiety – przekonanych, że seks w ich wieku nie powinien być przyjemnością.

Co złego stałoby się, gdyby zaczęto uczyć, że seks w każdym wieku powinien być przyjemnością, ale realizowaną wyłącznie za obopólną zgodą? Taki przekaz, poparty nauką szacunku do własnego ciała i ciała drugiej osoby, uczy stawiania własnych granic i rządzenia swoim ciałem, bo pozwala skupić się na sobie i swoich odczuciach w danej sytuacji. Młodzież powinna zrozumieć również, że jeżeli takie aspekty cielesności, jak owłosienie łonowe czy bujne wargi sromowe nie są niczym nienaturalnym czy wstrętnym, a ci, którzy tak sądzą, nie dojrzali jeszcze do dotykania intymnych części ciała innych ludzi. W przeciwnym razie „naturalnym” wyda im się to, co widzą w porno i to nie wyłącznie w kwestii cielesności osób przeciwnej płci, ale i samopostrzegania.

Grzeczne dziewczynki nie szczytują

Twórcy programów wychowania do życia w rodzinie powinni zaprzestać przedstawiania seksu jako czynności degradującej, ale aktywności, o której decydujemy sami, na którą się na danym etapie życia zgadzamy lub z którą wolimy poczekać. Zamiast tego nawet nie próbuje rozprawiać się z mitami o tym, że chłopcom „trzeba dawać”, bo inaczej bolą ich jądra, ani nie informuje o wadze świadomego przyzwolenia na seks. Nie ma w tych programach miejsca na takie zagadnienia, jak metody psychomanipulacji mające na celu zmusić drugą osobę do seksu czy tego, jak działają pick-up artists (kto nie widział filmiku z „Pikachu i głową do fiuta” z Julienem Blankiem? Czy to on powinien stać się bohaterem dorastających chłopaków?), nie ma w nich pojęć slut-shamingu czy obwiniania ofiar.

Jako kobieta, zanim zaczęłam uprawiać seks, nigdy nie usłyszałam, że powinnam najpierw spróbować masturbować się do orgazmu i rzeczywiście przeżyć orgazm, zanim rozpocznę współżycie (w końcu przyjemność będę mogła przeżywać z mężem, ale jedynie w celach prokreacji). Nie powiedziano mi, by sypiać wyłącznie z ludźmi, którzy będą chcieli zatroszczyć się o moją przyjemność, a nie tylko o własną. Dla porównania – chłopcy już dawno wiedzieli, co to orgazm i próbowali go egzekwować przy pomocy koleżanek. Koleżanki za to wmawiały mi, że jako piętnastolatka nie mam prawa wiedzieć, czym jest szczytowanie, bo ono zarezerwowane jest dla dorosłych kobiet, które mają chłopaków. Te same koleżanki analizowały później, czy jeżeli facet włożył im „tylko koniuszek”, to czy był to seks.

Muszę przyznać, że przy okazji wiedziały bardzo dużo o rzeżączce, wirusie HIV i grzybicy: skąd się biorą i że dotyczą wyłącznie osób lekkich obyczajów. Czy skupianie się na chorobach powinno być jedynym obowiązującym trendem w edukacji seksualnej? W moim przekonaniu powinna ona pobudzać do zmian myślenia, zastanowienia się na przykład nad schematami językowymi dotyczącymi seksualności i tym, dlaczego nazwanie kogoś „pizdą” to obelga (i ogólnie, dlaczego tyle wulgaryzmów ma źródło około-seksualne).

Wychowanie do życia w przyjemności

Nauka o seksualnej przyjemności (nie w praktyce, a w teorii – dodaję dla tych, którzy obawiają się masturbowania dzieci przez edukatorów) powinna iść w parze z edukacją dotyczącą dojrzewania, chorób wenerycznych oraz ciąży. Dzisiejszy, przesycony seksem świat naprawdę potrzebuje czegoś więcej niż „nałóż prezerwatywę, bo jak nie…”. Potrzebuje definicji, że seks oralny to też seks i że „tylko koniuszek” (jako płytka, ale zawsze – penetracja) także. Zamiast robić z seksu wielkie halo, powinno się go przedstawiać jako coś zupełnie naturalnego i co ma służyć nie tylko prokreacji. W końcu jedzenie, sen i seks to czynności naturalne. Na biologii uczy się, jak komponować zdrowe jadłospisy i aby się wysypiać, dlaczego więc edukacja seksualna nie powinna obejmować zdrowego podejścia do seksu? Z podstawową i rzeczową wiedzą na jego temat przynajmniej odpowiadalibyśmy za własne decyzje. Nawet te nie do końca dobre. Bo młodzieży nie da się uchronić przed głupimi wyborami. Sama jako nastolatka dokonywałam durnych wyborów, których paradoksalnie nie żałuję. One były dla mnie kolejną lekcją, z której potrafiłam wyciągnąć wnioski.

Współczesna edukacja seksualna musi obejmować takie zagadnienia, jak seksting (w końcu dzieci dostają smartfony z okazji pierwszej komunii!) czy zarządzanie własną obecnością w sieci oraz bezpieczeństwo w kontekście używania aplikacji do szybkich randek. Jednak tych zmian nie wprowadzą ludzie, którzy zamykają oczy na to, co się we współczesnym świecie dzieje i jak funkcjonują w nim nastolatki.

Informować, nie zastraszać

Jak możemy – nawet jako dorośli – cieszyć się seksem, którego się boimy? Jak możemy komunikować swoje potrzeby i wątpliwości drugiej osobie? Jak możemy szczerze rozmawiać z lekarzem o intymnych sprawach, skoro nasza wiedza o seksualności człowieka to w rzeczywistości suma wszystkich strachów?

Do tego dochodzi jeszcze kapiąca heteronormatywność edukacji seksualnej – w końcu ktoś mógłby oskarżyć, że informowanie o tym, jak działają relacje seksualne lesbijek, gejów lub osób biseksualnych to namawianie. Wszyscy, osoby cis i queer, ludzie o każdej orientacji seksualnej, tak długo jak nie krzywdzimy innych, zasługujemy na dobry seks i korzystanie z przyjemności, które niesie ze sobą posiadanie podatnego na bodźce ciała. Tylko kilka drobnych zmian w mówieniu o seksie wystarczy, aby „ta dzisiejsza młodzież” za kilka lat stała się dorosłymi, którzy kwestionując kulturowy status quo, sprawią, że kolejne pokolenia będą w coraz mniejszym stopniu narażone na zły seks, brutalność czy bycie poniżanymi lub karanymi za własną ekspresję seksualną.

Dla tych, którzy boją się przedwczesnego rozbudzania popędów seksualnych u dzieci mam newsa: u większości tych, dla których edukacja seksualna jest przeznaczona, popędy dawno się rozbudziły. Edukacja seksualna powinna mieć na celu informowanie dostosowane do wieku ucznia czy nawet przedszkolaka. Choć dzieci są ciekawskie, większości z nich bardzo podstawowe informacje wystarczą. Tu przypomina mi się podcast, którego gość opowiadał o tym, jaką edukację seksualną zafundował mu ojciec. Otóż chłopiec myślał, że dzieci robi się od samego leżenia w łóżku. Kiedy ojciec powiedział mu, że aby doszło do zapłodnienia, mężczyzna musi włożyć penis do pochwy kobiety, dzieciak rozpłakał się i powiedział, że nie chce tego robić, bo to straszne. A ojciec na to: „Nie, to świetne uczucie, jak dorośniesz, spodoba ci się!”. Jak dorósł i spróbował, przyznał ojcu rację.

Nie uczmy definiowania siebie wstrzemięźliwością. Ci, którzy mają z seksem zaczekać – zaczekają i wiedza o seksualności człowieka im nie zaszkodzi. Czas zatroszczyć się o tych, którzy nie chcą czekać.

[okładka wpisu]