Dni hrabiny Połanieckiej

Dni hrabiny Połanieckiej

Są wtedy, gdy zamiast zwykłego, plebejskiego kaca ma się „globusa”, a od czasu do czasu fumy, by pójść na brunch do hipsterskiej knajpy i tam przez kilka godzin przeglądać magazyny o błyszczących okładkach.

„Bitch, you’re eating cheese!” – rzuciła z ładunkiem francuskiej pogardy moja koleżanka (nota bene Francuzka), gdy pewnego razu na babskim wieczorze przy winie i serach próbowałam zaimponować towarzystwu kolejnym dietetycznym wymysłem, czyli camembertem light. „Są takie rzeczy w życiu, w przypadku których nie należy godzić się na żaden light!” – dodała. „No tak – pomyślałam – ser i bagietka – dla Francuzów rzecz święta”, jednak moja znajoma miała na myśli coś zgoła innego, mniej narodowego, a bardziej osobistego. Wszystko dzięki naukom jej matki, która zawsze powtarzała, że może być bez grosza, w depresji oraz ostatnia na liście oczekujących na najnowszą Birkin, ale to wszystko nie wydaje się takie złe, gdy ma się w barku dobry rum. Do dziś jest chyba modelowym przykładem posłuszeństwa wobec Marii Antoniny i jej przykazu, że gdy nie ma chleba, to trzeba jeść ciastka.

Chyba dzięki tej rumowej filozofii odrodziła się we mnie hrabina Połaniecka, kategorycznie zabraniająca godzić się na przyjemności drugiej kategorii i jedynie połowiczne nasycanie większości mych pragnień i chceń, czasami kompletnie niezrozumiałych dla tych, którzy na co dzień żyją wpatrzeni w wielkie „nigdy” i przeglądający katalogi Nie dla ciebie, jakby je określiła Masłowska. Niestety, nigdy nie zaznają dnia hrabiny Połanieckiej ludzie, którzy zawsze na zapach risotto z truflami reagują skrzywieniem, że „coś tu śmierdzi gazem”.

Jak na przykład jeden mój eks sprzed lat, żyjący w wiecznym poczuciu wyimaginowanej biedy, która dyktowała mu zakup dwudziestu plastrów mielonki zamiast pięciu plastrów czegoś z wyższej półki oraz wielkiego opakowania podrabianej nutelli, gdy mógł sięgnąć po tę prawdziwą, choć w mniejszym słoiczku. On za nic w świecie nie pozwoliłby sobie na fumy i, wzorem wielu innych ludzi, zorientowany był ilościowo, a nie jakościowo. Chyba nawet wolał mieć kilka słabych dziewczyn, niż jedną wysokogatunkową. I w jego postawie nie chodziło nawet o programową ascezę. Po prostu postanowił, że zacznie korzystać z życia, kolekcjonować wrażenia oraz pozwalać sobie na przyjemności dopiero wtedy, kiedy będzie go na nie stać. Żył w błędnym przekonaniu, że nie ma żadnego wpływu na to, by żyć lepiej tu i teraz. Niestety, do dziś egzystuje w przekonaniu, że może mniej niż wynikałoby to z okoliczności. Idealny wykonawca Janteloven, czyli prawa Jante – skandynawskiego wymysłu, według którego nie powinniśmy chcieć wzlatywać zbyt wysoko, bo będzie nas bardziej bolało, gdy spadniemy.

Nie zrozumiałby, gdybym mu powiedziała, że właśnie na swojej tablicy inspiracji i planów umieściłam zdjęcie jajecznicy z czarnymi truflami wycięte z artykułu Tessy Capponi-Borawskiej, bo ono, przy udziale tekstu kulinarnej znawczyni, w mistrzowski sposób wytworzyło we mnie pragnienie pojechania do Włoch i odwiedzenia restauracji, w której tę jajecznicę podają. A już z pewnością nie rozumiał faktu, iż potrafię wydać całą dniówkę na komplet luksusowej bielizny (w której z tego właśnie powodu mnie nigdy nie zobaczył), zaś albumy i dzieła sztuki były dla niego stratą pieniędzy, a chęć otaczania się pięknymi przedmiotami (nawet w przypadku hołdowania estetyce brzydoty) jawiła się jako fanaberia.

Do dziś nie wiem, kto uczy nas strachu przed pragnieniami, że aż potrafimy wmówić sobie, że gdy pofolgujemy swoim fumom, stanie się coś strasznego.

Hrabina Połaniecka zdecydowanie stoi w kontrze do Janteloven, bo nie nasycają jej wyłącznie „małe rzeczy”. Jeżeli perfumy, to z pewnością nie podróbka ulubionego zapachu, jeżeli kawa na mieście, to nie duży papierowy kubek z sieciowej kawiarni, a mała filiżanka doskonale palonych ziaren w niesieciowej kafejce. Nie camping, tylko glamping. Płaszcz i buty zawsze dobrej jakości (reszta nie musi być specjalnie wyszukana). To podstawy, choć bywają i fumy nagłe: Połaniecka czasem pragnie musującego wina i dostarczenia go w trybie natychmiastowym jako towarzysza kąpieli w pianie, innym razem o poranku każe mi wsiąść na rower i w wersji zupełnie sauté, z włosami wystylizowanymi jedynie poduszką, jechać do piekarni po świeże croissanty, które później spożyje w towarzystwie mocno rozmleczonej kawy. W pewnych kwestiach bywa cierpliwa. Nie może przy okazji planowanej wycieczki do Paryża odwiedzić Crazy Horse? Poleci innym razem, gdy będzie mogła kupić bilet, pozwoli, by sprzyjające okoliczności namnożyły się z czasem. Połaniecka nie wierzy w katalogi zatytułowane Nie dla ciebie, bo z łatwością potrafi wyobrazić sobie siebie w upragnionych sytuacjach. Nie siaduje załamana nad stołem, by pobiadolić: „kiedy mi się wreszcie to życie ułoży?”, bo wie, że nic samo się nie zrobi. Ma wysokie o sobie mniemanie, bo realnie ocenia swoje możliwości. Nie widzi absolutnie nic złego w dniach spędzonych na samorozpieszczaniu się i spontanicznym hedonizmie. Konsekwencje? Pomyśli o nich jutro. I zawsze wybiera pełnotłusty camembert.

[grafika wpisu via]

Komentarze zamknięte.
  1. pniarek

    24 września 2015 at 22:49

    Widzę dużo zaczerpnięć z Felietonów Parakulinarnych D. Masłowskiej.