Związki, social media…

Związki, social media…

i uzależnienie od aprobaty?

Wiadomo: zrobimy obłędną kolację – wrzucamy fotkę posiłku na Instagram. Nieźle wychodzi nam dobieranie ubrań – zakładamy blog modowy. Mamy fajnego partnera – strzelamy samojebkę i wrzucamy na Facebooka. W oczekiwaniu na aplauz ze strony wirtualnej publiczności.

Nie ma nic złego w dzieleniu się z bliższymi i dalszymi znajomymi wydarzeniami z naszego życia. Do momentu aż sensem utrwalania wszystkich stylizacji, czynności i obiadów nie staje się reakcja innych i kiedy zaczynamy się skupiać bardziej na tym, co myślą potencjalni widzowie, a nie na tym, ile radości przynosi nam sam proces. Ludzie uzależnieni od aprobaty cały wysiłek wkładają wyłącznie w zwrócenie na siebie uwagi. I nie dotyczy to tylko internetu, bo uzależnieni też w życiu codziennym mają wrażenie, że są nikim – dopóki ktoś inny nie powie im, że są kimś. Czują się brzydcy dopóty, dopóki znajomi nie powiedzą im, że są piękni. A nie od dziś wiadomo, że internet pozwala nam kreować taki obraz samych siebie, jaki chcielibyśmy sprzedawać naszym wirtualnym przyjaciołom.

Wyjście z pułapki potrzeby aprobaty jest niesłychanie proste. Wystarczy robić ciekawe rzeczy tylko dla nich samych, nie utrwalając ich iPhonem i nie wrzucając postów na Facebooka. Fundować sobie małe przyjemności i dzielić je tylko z zaangażowanymi osobami. Tego, jak fajni jesteśmy, nie powinny definiować opinie innych osób.

Żądza aprobaty to bynajmniej nie przypadek dziewczyny od Facebookowych dylematów związkowych. Ona ma problem nie z szukaniem poklasku, a z podejściem jej partnera do tematu ich relacji i portalu społecznościowego, który nie bez kozery został ogłoszony jednym z największych sprzymierzeńców skoków w bok. Moja odpowiedź byłaby równie krótka, co jednego z komentujących list: „uciekaj, póki czas”. Sama przy pierwszej lekturze miałam wrażenie, że coś na pewno jest z tym związkiem nie tak. Dlaczego?

Zacznijmy od początku: facet nalegał, by dziewczyna ustawiła ich wspólne zdjęcie jako profilowe (każdy z nas, posiadaczy konta na Facebooku, chyba ma takich sparowanych znajomych, którzy zrobili podobnie), nie odwzajemniając się tym samym. Skoro tak mu zależy, by jej znajomi widzieli jego lico za każdym razem, gdy ona coś komentuje lub udostępnia, dlaczego ci z jego listy nie powinni widzieć jej? Chodzi o oznaczenie terytorium, ometkowanie dziewczyny pozawerbalnym: „moja ci ona” i zostawienie sobie otwartego pola do innych miłosnych manewrów. Coś w rodzaju związku pół-otwartego: ja mogę wszystko, tobie nie wolno nic, bo już jesteś klepnięta. Takie potencjalne odstraszenie rywali równa się jeden problem z głowy. Łatwo mi wydawać takie sądy, bo jako zła kobieta robiłam coś podobnego: adoratorów i ich wirtualne zakusy trzymałam na wodzy, by móc zostawić sobie inne (w domyśle może nawet „lepsze”) opcje otwarte. Młoda byłam i głupia. Żadnych tagów, zamieszczania fotografii itp. Nikomu jednak nie nakazywałam epatowania moją obecności w ich życiu.

Nie wierzyłabym argumentom, że facet jest na tyle skrytą i prywatną osobą, by nie upubliczniać swojego życia w sieci (w końcu pozwala innym kobietom na flirciarskie wpisy). Oto przypadek dziewczyny, która miała podobnego faceta z gatunku „z rezerwą do mediów społecznościowych”: za nic nie chciał zrobić sobie z nią wspólnego zdjęcia (żadnego, nie chodziło bynajmniej o całuśne fotografie), twierdząc, że chroni swoją prywatność, bo przecież korporacyjni rekruterzy sprawdzają konta i trzeba prezentować się profesjonalnie. Ogólnie zachowywał się tak, jakby był przeświadczony, że aparat wyssie mu duszę czy coś w tym stylu. To nie przeszkadzało mu jednak zostawiać oznaczeń ze zdjęć z zakrapianych imprez czy tych wykonanych przez inne kobiety. Zapewniał, że kocha i mówił o tym, że może kiedyś stworzą rodzinę. Wystarczył jednak głupi i nieostrożny post bardziej wylewnej kobiety dotyczący ich randki, z odpowiednim, w porę nieodhaczonym tagiem, by jego gra na więcej niż jednym froncie wyszła na jaw. Znajoma wypisała się z układu czym prędzej. Parę miesięcy później już inną dziewczynę oznaczył jako „w związku”, mając totalnie gdzieś HR-owców i head hunterów. I nie chodziło bynajmniej o to, że koleżanka była nieodpowiednim „materiałem” – to facet był dupkiem, a ona dopiero po czasie, przeanalizowawszy ich bycie razem, stwierdziła, że pozwalała mu się źle traktować, będąc kryzysową narzeczoną, poczekalnią w drodze do związku, do jakiego on najwidoczniej dążył.

Kompletną zaś głupotą jest ufanie i wchodzenie w związki z osobami, które zdradzały w przeszłości i jeszcze mają jaja, by opowiadać, jak to dzięki portalowi społecznościowemu udawało się zdrady ukrywać. To, co partner/ka mówi o swoich przeszłych relacjach i wyskokach to twoja teraźniejszość i przyszłość. Nie puszczaj informacji dotyczących przeszłych związków partnera/partnerki mimo uszu. Poprzednią dziewczynę traktował/a jak wycieraczkę? Ciebie też będzie. Wyciągaj wnioski. Raz nadwerężone zaufanie nie wpływa na budowanie stuprocentowo zdrowej relacji. Ludzie traktują nas tak, jak pozwalamy się traktować. Reaguje tak, że nie wiesz, jak poruszyć temat Facebooka? Co będzie, gdy w waszym życiu pojawią się poważniejsze kwestie, które będziecie musieli przedyskutować? Tego, co nas wykańcza nie wolno zamiatać pod dywan, bo w końcu o przemilczane kwestie potkniemy się tak, że upadek będzie totalną katastrofą.

Zakończyłabym ten związek w trybie natychmiastowym, nie dając sobie wmówić, że osoba bez pary jest w jakikolwiek sposób mniej wartościowa niż sparowana. Ewidentnie jest ci gorzej z nim niż byłoby ci bez niego. Nie ma nic złego w byciu samotnym jeźdźcem, bo przecież często jest tak, że to złe związki (jak w przypadku autorki), a nie samotność, nas ograniczają. Przecież wolność singla daje tyle możliwości! Ale o tym innym razem…

[grafika wpisu – Federico Morando]

Komentarze zamknięte.