Czego nauczyłam się dzięki wczasom we dwoje?

Czego nauczyłam się dzięki wczasom we dwoje?

Wakacje z drugą połówką – dla jednych najcudowniejsza odskocznia od rzeczywistości, dla innych – największy ból dupy w roku. A dla mnie to przede wszystkim niezły sprawdzian relacji. Nie jest tak, że „aby kogoś znać, trza z nim spać!”. Żeby kogoś poznać, trzeba po prostu z nim gdzieś wyjechać, a potem ewentualnie wrócić osobno…

„Gdybym robiła to, co z wami, na wyjeździe ze wspólnymi znajomymi, moimi i mojego męża, pomyśleliby, że jestem kompletnie walnięta” – oświadczyła jedna z towarzyszek babskiego zimowego wypadu do Laponii, Anno Domini 2012. Nie mam wątpliwości, że gdy nie ma naszych mężczyzn w zasięgu wzroku, to jesteśmy jeszcze bardziej niegrzeczne, tak samo, jak nie wątpię, że panowie na swoich męskich wypadach również piją na umór oraz dyskutują o sprawach, które damy i dżentelmenów przyprawiają o pąsy. Może tylko nie biegają nago z sauny w śnieg i z powrotem, jak to robiłyśmy my, chociaż – kto ich tam wie.

Prawda jest taka, że wyjazdy z partnerem/partnerką rządzą się trochę innymi prawami niż te z przyjaciółmi – niezależnie, czy wybieramy riwierę i ciepłe morza, czy mazurskie jeziora. Są nieco bardziej… dorosłe, a jak przekonałam się, obserwując pary w podróży, bywają też szalenie trudne, skoro ludzie zaczynają warczeć na siebie już na etapie lotniska. Czasem pierwszy wspólny wyjazd bywa prawdziwym testem dla związku. Czy aby uniknąć urlopowych stresów powinniśmy po prostu na wakacje jeździć osobno? Niekoniecznie, bo tylko największych skrajności nie da się pogodzić. Wyjazdy z chłopakami mojego serca, bo przecież nie obserwowanie własnych rodziców, którzy na wczasach zawsze są najbardziej włoską z polskich rodzin, nauczyły mnie jednak, że da się w zgrabny sposób i bez niczyjej krzywdy ominąć możliwe urlopowe burze. Przede wszystkim trzeba sobie uświadomić, co może pójść nie tak (choć prawo Murphyego potwierdza, że wszystko) i zawczasu odpowiedzieć sobie na kilka podstawowych okołourlopowych pytań.

Pierwsze: czy da się sprostać wielkim seks-oczekiwaniom? Seks poza domem jest, owszem, ekscytujący, ale zdarzają się i takie pary, dla których wiąże się ze zbyt dużą… presją, bo oprócz zaliczania zabytków myślą, że muszą też bez przerwy zaliczać siebie nawzajem. Gdy jakoś nie wychodzi, pojawia się frustracja. Ale niestety, czasem zapominamy o jednym: czynniku ludzkim. Wyjaśnię to na własnym przykładzie. Wyjechałam z partnerem na jednodniowy city break, a tam, wiadomo – pięknie, ekscytująco, proces uwodzenia podczas zwiedzania wiódł nas niechybnie ku aktywnemu wieczorowi w hotelowym łóżku. Tylko godziny mijały, a krew pulsująca w naszych centralnych partiach przeniosła się w te dolne, bo obojgu nam nogi zaczęły wchodzić w tyłki, więc po przybyciu do hotelu i prysznicu marzyliśmy już tylko o spaniu. Nic jednak straconego, bo takie zaległości zawsze można nadrobić rano. Inna sprawa, że na urlopach zdarzają się i takie niespodziewane przypadłości, które skutecznie podcinają Amorkowi skrzydła, na przykład okres czy różnego rodzaju rozstroje żołądka. Nie wszyscy mają wtedy powód, by czuć się romantycznie, prawda? I dobrze, bo wcale nie muszą.

Drugie: czy osoby o kompletnie odmiennych wizjach wypoczynku mogą jakoś przeżyć wspólny urlop? Jestem człowiekiem, który ciągle potrzebuje stymulacji, w przeciwnym razie się nudzi, więc od dawna wiem, że leżenie plackiem na plaży jest nie dla mnie. Tak samo, jak wyjazd pod namioty – ale to z nieco innych powodów. Gdybym miała partnera-leniwca, to pewnie wspólne wyjazdy byłyby podróżami pod napięciem, całe jednak szczęście z obecnym lubimy podobne rzeczy. Ale tym, którzy są przeciwieństwami w kwestii ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu, radzę stary, dobry i trochę już wyświechtany klucz: kompromis – podzielenie dnia na połowy: leniwą i aktywną lub stosowanie tego porządku naprzemiennie (poniedziałek – aktywność, wtorek – lenistwo, środa… i tak dalej). Poza tym, gdy jedno nie może wysiedzieć, nic nie stoi na przeszkodzie, by po prostu zajęło się czymś innym. Nie musicie robić absolutnie wszystkiego razem.

Trzecie: czy to dobry pomysł jechać na urlop z rodzicami partnera/partnerki? A znasz swoich „teściów”? Ogólnie wyjazdy w dwie lub kilka par to niezły pomysł, ale niekoniecznie, gdy jest między nimi jakieś dwadzieścia lat różnicy wieku. Co innego jechać do rodziców w odwiedziny, a co innego jechać z nimi w nieznane. Jeżeli chcesz totalnej swobody, nie pisz się na taką wycieczkę. Już wyobrażam sobie, jak to ja – wychowana we włoskiej wolnej amerykance – jadę na wakacje z moimi „teściami” – uroczymi ludźmi, ale z bardzo uporządkowanym życiem i potrzebą planowania wszystkiego. Dla żadnej z par z taką niezgodnością charakterów wspólny urlop nie byłby przyjemnością.

Czwarte: jak poradzić sobie z kazusem monopolu, czyli byciem skazanym na siebie 24h na dobę? Wczasy to ekstremalny przykład „czasu my„, więc na to mam tylko jeden sposób – wprowadzenie „czasu ja„. Właśnie ten mój aktywny syndrom jedynka zawsze intensyfikuje się na wakacjach – na nawet najcudowniejszych wyjazdach przychodzi taki moment, że mam dość towarzystwa, wspólnego robienia rzeczy i ogromną potrzebę zajęcia się wyłącznie sobą. Jako wentyl bezpieczeństwa wykorzystuję wtedy dostępne patenty na aktywności solo – spacer, odwiedzenie siłowni w hotelu czy na przykład długą kąpiel z jakimś czytadłem. Pomaga. Wiem, że mój partner potrzebuje tego samego. Ważne, by uświadomić sobie, że druga strona potrzebuje samotności nie dlatego, że już nas nie kocha i chce zerwać, jak tylko wrócicie do domu, ale po to, by się zresetować.

Ci, którzy przetrwali pierwszy wspólny wyjazd, mogą przetrwać wiele – w końcu i one nieźle służą „docieraniu się”. W końcu najstraszniejsze, co może się w tym wypadku wydarzyć, to dowiedzenie się, że partner nie widzi nic złego w wysmarkaniu się w hotelowe prześcieradło (prawdziwa historia), a wtedy być może trzeba będzie rozejrzeć się za jakimś nowym towarzyszem (życiowej) podróży.

[grafika wpisu via]

Komentarze zamknięte.