Friend zone

Friend zone

Ludzie kłamią. Jeżeli ktoś nie ma odwagi powiedzieć ci, że jesteś niewystarczająco ładna, pociągająca i oczytana jak na jego standardy, prawdopodobnie usłyszysz, że zalicza cię do swojej „friend zone”, czyli z seksu nici.

Jednym z najlepszych osuszaczy waginy (jeśli chodzi o mnie) to usłyszeć od faceta, że jestem w jego „friend zone”, czyli aseksualnej strefie przyjaźni, w skrócie może być ASP. Termin ów został ukuty po to, żeby dziewczynki nie oglądały piłki nożnej, nie piły piwa z chłopakami i nie stały się przez to mniej kobiece – bo wiadomo, że mężczyzna żadnej kobiety nie powinien traktować jak kumpla swego, amen. Przynajmniej ja tak to zjawisko odbieram. „Jesteś w mojej friend zone” to odpowiednik „zostańmy przyjaciółmi”, gdy kończy się związek. Wiadomo jednak, że przyjaciółmi nie zostajemy. Friend zone ze wszystkimi jej konsekwencjami to wyłącznie problem miękkich buł. A raczej – to, jak się z niej wydostać.

Czas spojrzeć prawdzie w oczy: wielu z nas ma atrakcyjnych znajomych płci przeciwnej lub tej samej, z którymi nie mamy zamiaru uprawiać seksu i nie spędzamy całych nocy, zadręczając się ich wspaniałością. Nie kombinujemy, jak sprawić, by móc budzić się każdego ranka w ich ramionach. Przyjaźnie z przedstawicielami płci, którzy odpowiadają zainteresowaniom seksualnym, są zwyczajnie zdrowe dla rozwoju własnego, jak i więzi międzyludzkich. Przyjaciele to zdecydowanie mniej dramatów od tych, które fundują nam romanse.

Strefa przyjaźni jest więc paradoksem i problemem z kilku powodów, uwarunkowanych (jak zawsze) kulturowo. Przede wszystkim przyjaciel to ktoś, z kim – o dziwo – nie musisz spędzać czasu. Przynajmniej nie aż tyle, ile „powinnaś” z chłopakiem czy dziewczyną. E-mail raz na tydzień w zupełności wystarczy, by podtrzymać więź. No i z przyjacielem nie sypiasz, bo wiadomo, że seks wszystko komplikuje. To, że w jakiejś relacji nie ma seksu to niechybny znak, że jest to związek czysto koleżeński albo aseksualny. Jeżeli więc ktoś broni ci dostępu do sfery z mniejszą ilością ubrań (za to z orgazmami), a bardzo chcesz tam być – cóż, jest to mały galimatias.

Związki romantyczne, o ile dobrze pamiętam, głównie na seksie i erotycznej fascynacji bazują. Według tej samej zasady, związkami rządzi inny protokół zachowań niż relacjami przyjacielskimi. Któż nie oczekiwał, że partner czy partnerka będą spędzać więcej czasu z nami niż z innymi ludźmi? Kto nie doświadczył wcześniejszego urywania się z imprez czy konsultowania swoich życiowych wyborów, prowadzenia wspólnych budżetów (albo nie) oraz wypracowywania kompromisów?

Funkcją przyjaciela jest wysłuchiwanie opowieści o powyższych aspektach romansu. Tak, z przyjaciółmi sporo gadamy o związkach i seksie. Czasem nawet więcej niż z własnymi partnerami.

Jeżeli więc ktoś wrzucił cię do swojej strefy przyjaźni, a ty nadal chcesz umawiać się z tą osobą celem bardziej niegrzecznych rozrywek, zapewne utknęłaś w „promansie”. „Promans” to godzenie się na wysłuchiwanie o randkowych podbojach drugiej osoby, ryzyko, że puści ci swoje domowe porno oraz patrzenie, jak umizguje się do innej, kiedy ty pełnisz funkcję skrzydłowej w klubie. I nawet jeśli będziesz miała szanse się z tym człowiekiem widywać ile tylko dusza zapragnie (na koleżeńskich zasadach), wszystko – twój ton głosu, sposób, w jaki odpowiadasz czy nawet ubierasz się na spotkania z nim – będzie wrzeszczeć, że najchętniej to byś go posiadła tu i teraz. W sumie nie lądujesz w strefie przyjaźni – lądujesz w tyłku albo w rozkroku pomiędzy romansem a przyjaźnią. Nazwij to sobie jak chcesz. Od razu radzę: nie idź tą drogą!

Inna rzecz, że dziewczynki i chłopcy inaczej postrzegają strefę przyjaźni. Kobiety – zupełnie poważnie, w heteroseksualnej odmianie zjawiska – swoich męskich przyjaciół, którzy byliby nimi zainteresowani inaczej, zamieniają w emocjonalne tampony. Ci faceci chłoną wszystkie żale i bolączki, a dodatkowo mają silne ramię, na którym zawsze można się wesprzeć. Ale, jak ludzie powiadają, małe szanse, że pewnego dnia dziewczyna dostrzeże, że jej spluwaczka jest naprawdę fajnym, godnym pożądania gościem. Dlaczego więc dziewczynki, znalazłszy się same w strefie przyjaźni, najczęściej desperacko chcą się z niej wydostać, skoro na własnym przykładzie mogą ocenić, jak cały system działa? Mnie samą pewien pan, który bez żadnych większych seksualnych chęci z mojej strony, wrzucił do swojej strefy przyjaźni. I co? I potem oświadczył: „teraz zrób coś, żeby się z niej wydostać”. Zapytałam więc: „mam cię niespodziewanie złapać za penisa?”, na co on odparł: „no, na przykład”. Wcześniej zdążył mi opowiedzieć o apodyktycznym ojcu i zapoznać ze swoją filozofią, iż wszystkie kobiety to głupie suki, więc chyba sama widzisz, że marne szanse. Takich buł nie biorę. Nie takich, które nie wiedzą, czego chcą od życia.

Wiedziona ciekawością, zapytałam mojego kopulanta, jak to jest ze strefą przyjaźni. On sam opowiedział mi historię swojej przyjaciółki, która tkwi w jego friend zone już od jakiegoś czasu. Na początku – rzeczywiście – pociągała go, ale była w związku z jego kumplem. Tak się stało, że spędzali ze sobą dużo czasu i polubili się, a on ze strachu, że ewentualny seks wszystko popsuje i straci swoje lustrzane odbicie, ale z waginą zamiast penisa, przestał ją traktować jako obiekt pożądania.

Zatem – nie ma co marnować czasu z ludźmi tracącymi życie (i perspektywę fajnych chwil), bojąc się wszystkiego, w szczególności ryzyka kolejnego kroku w relacji. Najśmieszniejsze jest bowiem to, że do friend zone wrzucają nas osoby, z którymi nie chciałybyśmy się w rzeczywistości przyjaźnić (kiedy mamy już z kim gadać, a jedyne, czego nam brakuje to okazjonalne akty intymności). I jeszcze jeden news: wszyscy mają ramiona.

Może cię zainteresować: Dziewczyna, której nigdy nie przelecisz

Komentarze zamknięte.