Mój paradoks zazdrości

Mój paradoks zazdrości

Marian może opowiedzieć mi o każdej swojej byłej i nie będę zazdrosna. Byleby mówił dobrze, bo jeżeli miałby ochotę wyrzygać się na swoją związkową przeszłość, odprawiłabym go kopniakiem w tyłek.

Byliśmy raz na imprezie, na której, pomimo głośnej muzyki, mój partner konspiracyjnie dźgnął mnie w żebro i szeptem scenicznym oświadczył, że na jedenastej trzydzieści stoi dziewczyna, która kiedyś nazwała go dupkiem. Znam jej historię. Wiem, że bardzo mu się podobała, że zapraszał ją na randki, że po trzecim spotkaniu zabrał ją do domu, choć – na jej życzenie – znajomość nie została skonsumowana. Po nocy bez konsumpcji zaserwował jej śniadanie (co do którego nie mam pewności, czy zostało skonsumowane), by nigdy więcej jej nie spotkać i dowiedzieć się od wspólnych znajomych, że określiła go, jak podałam wyżej. Marian wspomniał o niej kiedyś, chyba licząc, że pomogę mu rozwikłać zagadkę z cyklu „dlaczego ona nie oddzwoniła” albo zaprzeczę jego dupkowatości, ale jakie jego oczekiwania by nie były, zawiodłam na całej linii. Po pierwsze: nie znam dziewczyny, a po drugie: znam mojego faceta, więc zapewne go dobiłam, stwierdzając, iż jeżeli zachowywał się wobec niej tak, jak wobec mnie na początku znajomości, to tylko podobna mi socjopatka nie uciekłaby z krzykiem.

Szybko zeskanowałam rzeczone dziewczę, które najwyraźniej wiodło szczęśliwe życie związkowe (na co wskazywał towarzysz), a Mariana zapytałam tylko, jak mogę odnieść się do zaistniałej sytuacji: a) podejść do dziewczyny i strzelić jej w twarz; b) podejść do dziewczyny i zapytać, dlaczego trzy lata temu nazwała mojego faceta dupkiem; c) podejść do dziewczyny i spróbować się z nią zaprzyjaźnić, i umawiać na kawę, żeby go poobgadywać? „Nie, nie…” – wystękał tylko, odciągając mnie jak najdalej od miejsca, w którym staliśmy, jakby rzeczywiście obawiał się, że jestem gotowa którykolwiek z wariantów wcielić w życie. Zastanowiło mnie tylko czy może czuje to samo ukłucie zazdrości, które miewam i ja. Bo ja nie bywam zazdrosna o byłe.

Przyłapałam się kilka razy na zazdrości o „przyszłe”, czyli te, które zgarnęły facetów po mnie. Raz na przykład skanowałam jednego eksa na Facebooku (wiem, gimbaza), by dowiedzieć się, że z social-mediowego abnegata zmienił się w związkowego ekshibicjonistę online i byłam zazdrosna. Bo nigdy nie napisał o mnie i nigdy nie ekscytował się na swojej osi czasu tym, że właśnie kupujemy pralkę. Wtedy też nauczyłam się, że facebookowy stalking może mi zaszkodzić, więc w ramach programu autoochronnego blokuję dopływ wszelkich informacji, które mogłyby być dla mnie nieprzyjemne.

Inna sytuacja: kolega z pracy, z którym znalazłam się w dziwnej sytuacji – w moim przekonaniu spotkania towarzyskiego, które w jego mniemaniu chyba było randką. Kolega, pomimo odrzucenia, wciąż zabiegał o moje względy, flirtuje z nową koleżanką, a ja jestem zazdrosna. Bo najwidoczniej się ze mnie wyleczył, chociaż pewnie chodzi o to, że poznał mojego faceta.

Jestem zazdrosna też o inne rzeczy. Kiedy, siedząc w głuszy, dopieszczałam pracę dyplomową, zazdrościłam mojemu chłopakowi luzu i tego, że mógł wyskoczyć ze znajomymi na imprezę, podczas gdy ja nie miałam ani znajomych, ani tym bardziej klubu w obrębie najbliższych stu kilometrów.

Zazdroszczę Marianowi sukcesów w biznesie i przyznaję otwarcie, że one i profity z nich płynące mnie kastrują (dziwne, ha?), chociaż cieszę się, gdy widzę, że spełnia się w tym, co robi.

W ekstremalnych przypadkach, gdy czytam książkę (albo jakąkolwiek krótszą formę), oglądam spektakl czy film, bywam zazdrosna o to, że nie to nie ja to coś napisałam/wymyśliłam/sfotografowałam/wyreżyserowałam. Ta zazdrość jest dla mnie miernikiem jakości dzieła, z którym się stykam, ale zastanawiam się wtedy, czy sama kiedyś wyprodukuję coś, co odmieni czyjeś życie tak, jak dana praca właśnie odmieniła moje. I wtedy jestem zazdrosna o czyjś geniusz twórczy.

Zazdroszczę innym doświadczeń, choć wydaje mi się, że powinnam być zazdrosna o przedmioty czy czyjś stan posiadania. Przecież „normalni” ludzie zazdroszczą innym samochodów, sprzętu elektronicznego czy mieszkania.

Zazdrość dopada mnie w momentach kryzysowych, kiedy wydaje mi się, że nie jestem wystarczająco dobra. Wiadomo – wolałabym myśleć, że jestem chodzącym ideałem. A później przychodzi otrzeźwienie: z jakiegoś powodu rozstałam się z eksem od pralki i przenigdy nie byłabym z nim szczęśliwa. Znajomy z pracy też ma prawo dążyć do tego, by być w takiej relacji, jaką ja tworzę teraz, bo nigdy nie wmanewrowałabym go w uczuciowy trójkąt. W życiu nie spełniłabym się jako inżynierka czy entrepreneurka i nie mam wpływu na to, że konkursy z ogromnymi pulami nagród ukierunkowane są głównie na wyławianie biegłych umysłów ścisłych. Nigdy nie kręciły mnie cyferki, a słowa – i teraz przecież mam Proseksualną i czytelników, którzy udowadniają mi, że moje pisanie ma sens, choć raz na zajęciach z krytyki usłyszałam od wykładowczyni, że pisać nie potrafię. Czasami po prostu powtarzam sobie, że jedno z moich mott: „jeżeli już coś robisz – rób to dobrze” nie oznacza: „rób to najlepiej, dopóki się nie zarżniesz i to przestanie sprawiać ci przyjemność”. Uczę się więc reagować ambicjonalnie tylko w kwestiach, które są dla mnie naprawdę ważne i na które mam rzeczywisty wpływ. Znajomi byli w MoMA? Przecież sama kiedyś tam pojadę – i tak jakoś zagłaskuję ukłucia zazdrości.

Nie bywam za to zazdrosna o inne kobiety w życiu mojego partnera. Gdy wychodzi beze mnie (co w związku na odległość nie jest specjalnie rzadkie), nie umieram z nerwów, że w towarzystwie dostrzeże kogoś, kto zawróci mu w głowie. Bo nawet jeśli tak by się stało, pewnie – w całej mojej nieskromności – wytłumaczyłabym sobie to zajście następująco: „zrozumiał, że jestem dla niego za dobra, dlatego postanowił puścić mnie wolno”.

[grafika wpisu via]

Komentarze zamknięte.
  1. ezelew

    8 sierpnia 2017 at 16:41

    mam dokładnie taką samą „zazdrość”, do tej pory nikt mnie nie rorozumi, próby tłumaczenia takiego podejścia spełzały na niczym… a teraz dokopałam się czytając Twój blog od początku… że jest nas więcej…. z takim postrzeganiem :)

  2. Klara Zawada

    1 stycznia 2015 at 17:58

    Czytam wstecz, bo niedawno trafilam – doskonala robota:)
    To zdanie o kastrowaniu sukcesami mnie zastanowilo. Przydarza mi się to dosyć często i mam wrażenie, że pochodzenie ma w fałszywej ambicji, w uludnym wyobrazeniu o powinnosci bycia doskonałym. A z drugiej strony, czy lubisz byc chwalona za swoje sukcesy?

    • Nat

      2 stycznia 2015 at 11:08

      Hej, mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej :)

      Pytanie w punkt. Z sukcesami to jest tak: lubię, kiedy ktoś je docenia, ale nie robi z nich wielkiego halo. Jeżeli jednak z okazji jakiegoś mojego osiągnięcia ktokolwiek chce zafundować mi „mój dzień”, bardziej mnie zirytuje niż sprawi przyjemność. Za duża presja.

  3. M

    14 kwietnia 2014 at 22:32

    piękna konkluzja: pewność siebie, zaufanie, dojrzałość, poczucie humoru, sexy po prostu! :)

  4. Bontee

    12 stycznia 2014 at 14:46

    Nie tylko ty masz ten paradoks zazdrości, który każe ci być zazdrosną nie o byłe, a o te następne, które przyszły po tobie. Ja niestety mam tak samo. Pamiętam jak kiedyś gadałam z eks na fejsie (on się odezwał) i wysłuchiwałam, jaki to on jest szczęśliwy ze swoją nową, ona to DOPIERO pozwoliła mu ukierunkować się w życiu, zrozumieć, co jest ważne itd. W chwili zamroczenie w mózgu jawiła mi się wiec jako chodzący anioł, ideał, tak różny ode mnie, bo przecież ja dawałam mu tylko błyskawice, szaleństwo, stany przedzawałowe. Przez krótki czas myślałam więc, że ona jest tak zwyczajnie lepsza ode mnie, pojawiło się ukłucie zazdrości, niepewności, braku wiary w to, czy to, jaka jestem, może komukolwiek się podobać. Szybko jednak (w wyniku stalkingu, rzecz jasna) dowiedziałam się, że ten ideał to dziewczyna tak słodka, że aż mdli, komentująca zdjęcia „hihi” i tego typu rzeczy. Oczywiście z tym „ideałem” mój były rozstał się niedługo potem, bo „nie było z nią o czym rozmawiać”. Powiem tylko tak – może to banalne hasełko, ale nie dajmy się wpędzić w jakieś poczucie winy, że nie byłyśmy takie, jak chciałby tego nasz były. A jeśli do tego obnosi się z tym po fejsie, a przede wszystkim przed wami – wiedzcie, że coś się dzieje. Coś, co absolutnie powinnyście olać.

    • Nat

      14 stycznia 2014 at 19:32

      Bontee – ostatnie zdanie (w kontekście przedostatniego) należy zapisać i powtarzać jak mantrę!

  5. Rad Mat

    10 stycznia 2014 at 10:59

    zakończenie… intensywnie kojarzone przeze mnie z dziennikami Susan Sontag.

    • Nat

      10 stycznia 2014 at 20:50

      A jeszcze nie miałam czasu się za nie zabrać.

  6. Alveaenerle

    7 stycznia 2014 at 14:01

    To bardzo pokrzepiające poczytać o kłujących chochlikach zazdrości u kogoś, u kogo wydawało mi się tego nie usłyszeć. Czasem się zapomina, że nikt z nas nie uważa siebie za chodzącego Szczęściarza jak w komiksach z Kaczorem Donaldem. Bardzo dobry tekst, biorę się do pracy, koniec stalkowania znajomych na fejsie!

  7. Martyna

    7 stycznia 2014 at 12:14

    Oj, chciałabym myśleć tak, jak Ty to opisałaś w ostatnim zdaniu tego posta. Ja też bywam zazdrosna o „przyszłe”, bo widzę, że ten facet jednak może się starać i zrobić coś lepiej, niż kiedy był w związku ze mną…

    • Nat

      7 stycznia 2014 at 13:23

      A mnie się czasem wydaje, że dłuższe relacje sprawiają, że zaczynamy myśleć o drugiej osobie jako o „danej na zawsze”, więc przestajemy się o nią starać tak, jak miało to miejsce na początku znajomości. Gdy pojawia się perspektywa nowego wyzwania, starania się o nowy związek, wchodzimy w to, ale wcale nie jest powiedziane, że codzienność też nie wkradnie się do tej nowej relacji. Smutne dupsko prawdy.