Zapomniałam być twoją kochanką

Zapomniałam być twoją kochanką

Wybacz mi, w końcu jestem tylko kobietą. 

W dłuższych związkach bardzo łatwo myśleć o tej drugiej osobie jako o danej na zawsze. Jako tej, która już nie potrzebuje podlewania i dokarmiania w postaci naszego czasu, uwagi czy namiętności, bo wystarcza jej sama nasza obecność. Do wszystkiego: do odgonienia smutków, do poczucia bezpieczeństwa czy… do podniecania się. A o byciu kochankami zapominają nie tylko – jak ogólnie sądzimy – ludzie dzieciaci czy niedostępni emocjonalnie karierowicze. Mogą zapomnieć i seksblogerki.

To nie tak, że codzienność jest największym i najwytrwalszym unicestwiaczem pasji pomiędzy dwojgiem ludzi, bo przecież niejedna para już udowodniła, że można ze sobą całkiem namiętnie funkcjonować nawet wtedy, gdy przeszło się razem przez piekło zatrucia pokarmowego, gazów czy choroby. Paradoksalnie właśnie ci zaangażowani w siebie nawzajem ludzie potrafią tę pasję z najwyższą skutecznością mordować i jeszcze bezpodstawnie zrzucać winę na czynniki pozazwiązkowe, gdy w końcu okazuje się, o zgrozo, „żeście byli winni sami”.

Kochanka to nie tylko ta, która zapewnia łóżkowe rozrywki. Kochanka zapewnia również rozrywki emocjonalne w postaci, no właśnie – kochania, doceniania i wspierania, w ramach niepisanej umowy, w ramach relacji romantycznej.

Rzeczywistość walnęła mnie w pysk ze zdwojoną siłą. Najpierw, gdy zażądałam bycia uwodzoną, mój partner sarknął: „A dlaczego ty nie pouwodzisz mnie?!”. Nie potrafiłam odpowiedzieć, bo pewnie wycedziłabym tylko, że „przecież mam cycki”. A później było już tylko gorzej. Odkryłam, jak wiele robię, by przestać być dla mojego faceta obiektem seksualnym.

Potem były moje nowe pikowane spodnie w buldogi francuskie – najpiękniejszych, workowate, „domowe”, jak podsumował Marian. Otóż nie. Bo dla mnie to są spodnie wyjściowe, domowe, od piżamy – po prostu wielofunkcyjne. Niestety, poplamiłam je winem, więc już ich nie zakładam na ulicę, ale w konwencję mody ulicznej wpasowywały się nieźle. Nasze wspólne (moje i Mariana, nie moje i spodni) buszowanie po wyprzedażach zazwyczaj kończyło się na próbach przekonania mnie, że z pewnością potrzebuję butów na obcasie (bo przeprowadzając się, wszystkie szpilki spakowałam do pudła o zostawiłam je w domu rodzinnym), tak w ramach odskoczni od moich walonków. Za każdym razem jednak za bardzo bolały mnie nogi, bym w ogóle chciała nową parę przymierzyć. Postawiłam na imidż w rozaju „noszę pieluchę i nie mam kostek”. Wyobraźcie sobie, że kupiłam nawet kapcie. Ja, która od dziecka chodziłam boso, pozwoliłam sobie na taki gest zdziadzienia. Kapcie! I w tych kapciach szurałam po całym domu, a na domiar złego Marianowi też sprawiłam bambosze, nawet wzorem dopasowane do moich.

Następnie odkryłam, że dużo częściej flirtuję z wszystkimi naokoło (ekspedientami w sklepach, moimi klientami czy współpracownikami) niż z własnym facetem. Wpadłam w pułapkę związkowych rozmów „użytkowych”, typu, gdzie i co zjemy na kolację, jak spędzimy weekend. Nie było miejsca na to wszystko, co podtrzymuje ogień: sprośne gadki, komplementy. Analizując tę związkową codzienność, wnioskowałam, że wszystko jest w porządku: Marian jest nakarmiony, nie ma mokro, zapewniłam mu rozrywkę, bo poszliśmy na wystawę i nauczyliśmy się kilku nowych słówek; bynajmniej nie czułych i nie zaczynających się na literę „K”. Przy okazji, będąc z moim facetem, cały czas dumałam, że muszę zmienić pracę, znaleźć ładniejsze mieszkanie i może dorobić gdzieś na waciki. Tak, ja – orędowniczka „czasu my„.

Któregoś dnia jednak zatęskniło mi się do czasów studenckich i singielskich, gdy nie szłam na zajęcia, bo akurat budziłam się w nie swoim łóżku czy gdy spóźniałam się na staż, bo akurat mi się poszczęściło i uprawiałam seks. Do czasów, kiedy czułam się jak absolutny must have, a świeżo zmieniona pościel długo nie pozostawała „nieskażona”. Myślałam, że to wszystko wróci, kiedy tylko a) znajdę nową pracę; b) przeprowadzimy się; c) będę miała moje wacikowe milijony. Wtedy też a) kupię tę fantastyczną spódnicę ołówkową; b) szpilki; c) superobcisłe jeansy z wysoką talią. Okej, jest jeszcze d) znów znajdę czas i chęci na bycie niesamowitą, dziką i nieokiełznaną kochanką. Zamiast chodzić do muzeów i na spektakle, będziemy spędzać weekendy w łóżku, jeść brunche i popijać espresso na tarasie z niesamowitym widokiem, i czytać tę samą gazetę wydzierając kartki dla tego, które akurat nie zdążyło dokończyć lektury.

Jemu zaś te „niesprzyjające” okoliczności nie przeszkadzały – mógł inicjować seks i całować się w parku na ławce, w windzie czy w jakimś bocznym muzealnym korytarzu; to ja byłam tą, która stękała, że musimy wychodzić, jeżeli chcemy zdążyć zobaczyć dwie wystawy jednego dnia, wieczorem dokańczałam tekst i ogólnie żyłam w trybie „zadaniowym”. Marian równie dobrze mógł robić ze mną „nic”, czyli na przykład oglądać dokument o pingwinach, i był zadowolony. Żeby móc robić to „nic” gotował jedno ze swoich popisowych dań, by później je poporcjować i zamrozić – żebym miała co zabrać ze sobą na obiad w dzień pracujący. I wtedy, kiedy tak miałam obok siebie wspierającego i chyba nadal pożądającego faceta, uświadomiłam sobie, jak niewielę robię, by on też czuł się kochany, a przede wszystkim uwodzony. I było mi z tym nieswojo.

Jedna z moich przyjaciółek zawsze powtarza: jeżeli nie możesz zmienić okoliczności, zmień nastawienie. Zawsze, gdy napotykam jakąś przeszkodę, powtarzam sobie tę mądrość. Okazało się, że ma zastosowanie również w kwestiach sercowo-sypialnianych. Mój związek nie stałby się lepszy po przeprowadzce czy po mojej zmianie pracy – on mógłby stać się lepszy w każdej chwili, gdybym tylko spróbowała go takim uczynić. Gdybym poświęciła choćby te dziesięć minut dziennie na powiedzenie, jak bardzo doceniam to, co mam i jak wiele mój partner dla mnie znaczy. Dziesięć minut może zamienić się i w godzinę aktywnego bycia razem. Mogę czuć się piękna, gdy tylko przestanę traktować obecne mieszkanie, jak więzienie, a zacznę myśleć o nim jako o sypialni, zaś o całym wspaniałym mieście jako salonie, w którym toczy się moje życie. A praca? To tylko most, coś co pomaga mi wieść to salonowe życie na drodze do tego, co chcę robić. To, że zrzędzę i się przepracowuję wcale nie czyni mnie kobietą i nie sprawia, że jestem szczęśliwsza. Marian co prawda rozumie, że to etap przejściowy, ale ja nie chcę tak wszystkiego usprawiedliwiać. Bo co będzie, jeżeli etap przejściowy potrwa dłużej niż planuję?

I wiem, że jestem na dobrej drodze. Kupiłam superskinny jeansy, wrzuciłam do torebki czerwoną szminkę i sprawiłam sobie chyba całkiem seksowny prezent, o którym niedługo wam opowiem. Nie pozwolę codzienności dać kopnąć się w dupę, bo to ja tu rządzę i to ja odpowiadam za własne emocje. Kończę też z myśleniem, że to partner ma mi zapewniać fajerwerki. Sama odpalam lont.

[grafika wpisu via]

Komentarze zamknięte.
  1. Ginger

    13 grudnia 2017 at 17:54

    Dziękuję za ten tekst. Sama od jakiegoś czasu jestem w takiej sytuacji, że tylko gonię za pracą, studiami, myślę tylko o tym, co będzie „jak już zrobię te x rzeczy i już będzie lepiej niż teraz”. Przez to zaniedbałam relację z narzeczonym, choć w dużej mierze ta gonitwa miała na celu zapewnić lepsze życie we dwoje. Dochodziło nawet do tego, że seks ograniczał się do walnięcia się na plecy i czekania, aż on „zrobi swoje” i cieszenia się, że „był seks, więc codzienna dawka bliskości odhaczona”.
    Walczę z tym od jakiegoś czasu i widzę różnicę. Nastawiam się na cieszenie się bardziej „tu i teraz”. Nie muszę wspominać, że narzeczony też na tym korzysta, bo zrelaksowany kobieta jest seksowniejsza niż przemęczony kłębek nerwów ;)
    Dobrze czasem przeczytać, że nie tylko ja tak mam. Pozdrawiam!

  2. Ktoś

    24 stycznia 2017 at 08:34

    Jakbym czytał o swoim związku w chwili obecnej… Niestety, ale od jakiegoś czasu tak właśnie wygląda. Jestem takim Marianem. Na „obronę” partnerki mogę powiedzieć, że po kilku rozmowach na ten temat ustaliliśmy sobie co i jak i faktycznie zmieniła podejście. Niestety, ale po jakimś czasie (w cale nie takim długim) wszystko wraca do „normy”. Kiedyś tak nie było. To Ona częściej inicjowała wszystko (to wcale nie znaczy, że ja nie. Też często inicjowałem wiele rzeczy, tylko, że bardziej od strony nazwijmy to „romantycznej”. Potem to się wyrównało i przeszło w stan taki, że to ja już częściej zachęcałem.). To nie jest kwestia niedopasowania, tylko jak tutaj autorka wyżej napisała „tak się po prostu jakoś stało”. Ja przez to czuję się zapomniany, niedoceniony (przez to wszystko, też odechciało mi się w każdych sytuacjach ważniejszych i czasami tych mniej ważnych doceniać), męczy/dołuje mnie fakt, że te nasze rozmowy zeszły do takiego poziomu jaki został zaprezentowany w artykule… Ostatnio (kilka miesięcy), gdy poruszam ten temat to zaczynają się teksty „no pewnie, bo to wszystko to moja wina” itp. W takiej sytuacji jest zupełnie jak dziecko, choć jest to dorosła kobieta… Do tego oboje mamy silne charaktery – to też ma wpływ. Ostatnimi czasy przez to wszystko coś we pękło i stałem się bardziej wrażliwy (drażliwy?) i nawet sprawiło, że poczułem się źle gdy po godzinnym krążeniu samolotem nad lotniskiem z powodu złych warunków pogodowych i wylądowaniu nie miałem od Niej ani jednej wiadomości z zapytaniem co się dzieje, że ciągle brak sygnału, nie można się dodzwonić itp. Większą przykrość sprawił mi fakt, że powiadomienia sieciowe (po wyłączeniu trybu samolotowego) mnie przywitały a nie „martwiące” wiadomości lub info o nieodebranych połączeniach od partnerki. Normalnie by mnie tego typu rzeczy tak nie męczyły, ale od kilku miesięcy z każdym dniem już tak. Daje mi też trochę ulgi fakt, że mogę się tutaj anonimowo wypowiedzieć.

    Parę cytatów:
    „Rzeczywistość walnęła mnie w pysk ze zdwojoną siłą. Najpierw, gdy zażądałam bycia uwodzoną, mój partner sarknął: „A dlaczego ty nie pouwodzisz mnie?!”. Nie potrafiłam odpowiedzieć, bo pewnie wycedziłabym tylko, że „przecież mam cycki”. A później było już tylko gorzej. Odkryłam, jak wiele robię, by przestać być dla mojego faceta obiektem seksualnym.”
    No właśnie. Nie mogę tego zrozumieć dlaczego tylko Panowie mają uwodzić a Panie nie muszą tego robić? Związek polega na tym, że obie strony się starają, inicjują zabawy/seks, uwodzą (szerokie pojęcie), szukają nowych zabaw, możliwości, prezentują je drugiej osobie, itp… Mnie po jakimś czasie, przez to wszystko też powoli przestawało się chcieć tego wszystkiego. W pewnym momencie straciłem ten zapał, choć chęć się jeszcze tli. Nie chcę, aby zgasła. Podsycić ją może tylko fakt większego zaangażowania się partnerki a nie mówienie sobie co tam w pracy i jakie plany się ma…

    „Wpadłam w pułapkę związkowych rozmów „użytkowych”, typu, gdzie i co zjemy na kolację, jak spędzimy weekend. Nie było miejsca na to wszystko, co podtrzymuje ogień: sprośne gadki, komplementy. Analizując tę związkową codzienność, wnioskowałam, że wszystko jest w porządku: Marian jest nakarmiony, nie ma mokro, zapewniłam mu rozrywkę”
    Oj zdecydowanie jestem tym Marianem, a Ona „pisze” tę część artykułu…

    „Któregoś dnia jednak zatęskniło mi się do czasów studenckich i singielskich […], Myślałam, że to wszystko wróci, kiedy tylko a) znajdę nową pracę; b) przeprowadzimy się; c) będę miała moje wacikowe milijony. Wtedy też […] znów znajdę czas i chęci na bycie niesamowitą, dziką i nieokiełznaną kochanką. Zamiast chodzić do muzeów i na spektakle, będziemy spędzać weekendy w łóżku”
    Chciałbym i aby Jej się tak zatęskniło do tego co było pomiędzy nami wcześniej… Aby coś z tym w końcu zrobiła. No niestety, ale odnoszę wrażenie, że ona taka teraz jest jak w reszcie powyższego cytatu. Coś na zasadzie „jest stały związek, to nie trzeba już inicjować seksu, szukać nowych pomysłów na seks i inne zabawy łóżkowe – i nie tylko łóżkowe, itp. Po prostu żyjmy.”.

    „I wtedy, kiedy tak miałam obok siebie wspierającego i chyba nadal pożądającego faceta, uświadomiłam sobie, jak niewielę robię, by on też czuł się kochany, a przede wszystkim uwodzony. I było mi z tym nieswojo.”
    Chciałbym i aby Jej taka myśl przyszła do głowy. Aby ją olśniło i zaczęła to zmieniać, bo ja już nie mam siły, choć dostałbym je gdybym zauważył, że ona faktycznie i długofalowo się stara… Że robi to, nie bo tak uzgodniliśmy a dlatego, że faktycznie zauważyła i zrozumiała co się dzieje… W chwili obecnej, w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy te wsparcie nadal z mojej strony jest, ale przyznam szczerze, że polega już ono bardziej na realnym doradzaniu, niźli takim czułym/partnerskim. Wszystko przez to uczucie zapomnienia… Wtedy Ona reaguje alergicznie… Ale po co mam się bardziej starać, skoro robiłem to przez długi czas a „w zamian” dostawałem uczucie „zapomnienia”? Skoro i tak, i tak wychodzi na to samo…

    „Gdybym poświęciła choćby te dziesięć minut dziennie na powiedzenie, jak bardzo doceniam to, co mam i jak wiele mój partner dla mnie znaczy. Dziesięć minut może zamienić się i w godzinę aktywnego bycia razem.”
    Może to wydać się wielu osobom dziwne, ale faceci tego potrzebują. I takich słów i takiego aktywnego bycia razem i inicjowania seksu (w tym nowych pomysłów a nie tylko te same podstawowe rzeczy w kółko).

    „A praca? To tylko most, coś co pomaga mi wieść to salonowe życie na drodze do tego, co chcę robić. To, że zrzędzę i się przepracowuję wcale nie czyni mnie kobietą i nie sprawia, że jestem szczęśliwsza.”
    Marian…

    „I wiem, że jestem na dobrej drodze. Kupiłam superskinny jeansy, wrzuciłam do torebki czerwoną szminkę i sprawiłam sobie chyba całkiem seksowny prezent, o którym niedługo wam opowiem. Nie pozwolę codzienności dać kopnąć się w dupę, bo to ja tu rządzę i to ja odpowiadam za własne emocje. Kończę też z myśleniem, że to partner ma mi zapewniać fajerwerki. Sama odpalam lont.”
    Świetne podejście. Ja, aby też zmotywować moją partnerkę do poszukiwań nowych „emocji”, że tak ujmę, do tego, aby mnie zauważyła ponownie i aby wszystko wróciło na stare tory powiedziałem, że zacznę powoli zmieniać garderobę na taką która będzie nam pasowała (przecież nie będę nosił np różowych koszul skoro ich nie lubię, ale będę wybierać takie, które nam pasują). Zwykle wolę t-shirty itp., ale i sam chciałbym widzieć, że i Ona coś robi w tym temacie.

    Na koniec jeszcze kilka słów. To co widać u góry to tylko ułamek związku, który właśnie w pozostałej części jest naprawdę wartościowy. Jest to porządna kobieta, idealna Partnerka. W pozostałych kwestiach dogadujemy się tak jak to powinno wyglądać. No może oprócz Jej chęci palenia fajek, których ja nie znoszę (bo co za przyjemność całować popielniczkę…). „Tylko” ta sfera intymna… Chciałbym, aby się polepszyło. Wróć – wróciło na stare tory, aby znowu zaczęła się cały czas starać, abym i ja zaczął się na nowo starać i przez to wszystko było jeszcze lepiej niż kiedyś a na pewno lepiej niż obecnie…

    Pozdrawiam wszystkich, a w szczególności Marianów…

  3. inny Marian

    24 listopada 2015 at 09:34

    i to nie jest odosobniony przypadek! jestem marianem i jak mam wpłynąć na moją perfekcyjną panią by chciał się zmienić.
    jak otworzyć jej oczy??

    • Nat

      24 listopada 2015 at 19:31

      Nie wiem, może link jej podeślij?

  4. Weronika Sowa Piskorska

    12 marca 2014 at 19:40

    Jestem absolutnie urzeczona tekstem. Wszystko, co było mi potrzebne, co było potrzebne mojemu sercu w jednym miejscu. To dla mnie lekcja, którą zapamiętam. Nat, jesteś świetna!

  5. ac

    9 marca 2014 at 23:52

    dzięki za ten tekst!

    • Nat

      10 marca 2014 at 10:50

      Do usług!

  6. we

    17 lutego 2014 at 17:38

    love <3

  7. Em

    17 lutego 2014 at 15:20

    Świetny tekst!