Właściciele „seksownych muzeów” zazwyczaj z zachwytem rozprawiają w mediach o tym, jak po zwiedzaniu progi ich instytucji opuszczają rozpromienione pary, dużo bardziej zakochane w sobie po wizycie niż przed nią, a napalone tak, jak stąd do Honolulu. Niestety, problem takich przybytków polega na tym, że są jak wszystkie muzea tortur w turystycznych miastach – przaśne i nastawione na tanią rozrywkę.
Gdy w przewodniku po czeskiej Pradze przeczytałam, że na Starym Mieście (już sama lokalizacja powinna obudzić moją czujność) znajduje się Muzeum Maszyn Erotycznych, w którym na dodatek „można obejrzeć fragmenty starych hiszpańskich filmów erotycznych (z ok. 1925 r.) nakręconych na specjalny użytek króla”, stwierdziłam, że może warto by się chociaż dla tych starych pornoli tam wybrać. W końcu Praga jesienią jest taka romantyczna, a lekki pieprzyk w postaci niegrzecznej wystawy nie zaszkodzi – w końcu wybraliśmy się tam z moim facetem w ramach pierwszej „wizyty małżeńskiej” po ponad miesiącu performowania związku na odległość.
Przy wejściu kłębią się gromady turystów, którzy zmierzając ku zegarowi Orloj, przystają w progach muzeum, bo właściciele, zapewne na zachętę, zdecydowali się postawić tam jarmarczne urządzenie – fotel, który mierzy zdolności seksualne siedzącego. Nie ustawiłam się w kolejce i nie usiadłam, żeby sfotografować się z lampką nad głową, która stanowiłaby niezbity dowód na to, że w łóżku jestem wild. Niewielu jednak decyduje się na zakup biletu, pozostając jedynie na etapie holu, więc pomieszczenia wystawowe nie są specjalnie przeludnione.
Wstęp nie jest specjalnie drogi – bilet normalny kosztuje 25o, ulgowy – 150. Zniżek czy specjalnych wejściówek dla par brak, a te akurat w muzeum Beate Uhse w Berlinie wydały mi się świetnym pomysłem, bo zachęcają do odwiedzin z drugą połówką.
Nie rozumiem, dlaczego założycielom Muzeum Maszyn Erotycznych wydaje się, że jak jest seks, to koniecznie trzeba zwiedzającym walić po oczach burdelową czerwienią – wszystkie pomieszczenia pomalowano właśnie na ten kolor, więc ci, którzy przyzwyczaili się do wystaw w „białym sześcianie” wyjdą stamtąd z oczopląsem.
Kilka eksponatów z holu, które jeszcze nie zapowiadają tragedii:
Na parterze mamy wystawę wiktoriańską, czyli bieliznę nocną, gorsety i stare skarpety:
Tuż obok znajduje się intymna salka kinowa, w której można oglądać wspomniane filmy erotyczne z 1925 roku datowane w napisach końcowych na rok 1991. Hiszpański remake? Odświeżanie taśm? Filmy są dwa – jeden o spowiedniku, który grzeszy z wierną, drugi o masturbującej się pani. Oba utrzymane w konwencji kina niemego, ze ścieżką dźwiękową wygrywaną na pianinie. Dzisiaj mielibyśmy syntezator.
Eksponaty z pierwszego piętra:
I z tego samego piętra kolekcja bardziej współczesnych zabawek. Na przykład cycki z odbytem:
Oraz gadżety rodziny Addamsów – różne rączki:
Najzabawniejsze jest jednak to, że niektóre z tych cudeniek wciąż można dostać w sex shopach. Takich obskurnych, mieszczących się w suterenach. Takie koraliki analne dostałam na przykład lata temu na osiemnastkę.
Najwspółcześniejsze eksponaty? Stare zabawki Fun Factory!
Oraz wszystko, co możesz włożyć na penisa, żeby następnie zgubić to w ciele partnerki/partnera:
Najwyższe piętro dedykowane jest natomiast zabawom sado-maso, amatorom fitness, treserom dzikich zwierząt oraz hydraulikom:

Zapomniałabym o fanach American Horror Story, sezon 1.
Dopiero spot reklamowy Muzeum Maszyn Erotycznych uświadamia mi brutalną prawdę – tu nie o erotykę chodzi, ale o osobliwości!
Muzeum, jak widać, zatrzymało się na pewnym etapie rozwoju, a właścicielom chyba przestało zależeć na poszerzaniu kolekcji czy choćby przygotowywaniu tematycznych wystaw czasowych. Zamknęło się na jeden obszar świata (kto odwiedził na przykład muzeum Beate Uhse wie, że inne kontynenty też miały swoje zabawki), a przepaść czasowa pomiędzy eksponatami – pas cnoty z XVI wieku i nocnik dla podglądaczy z końca wieku XIX i nic pomiędzy?! – jest w przypadku tego przybytku już nie do nadrobienia. Eksponaty tekstylne wyglądają jak celowo postarzone przez kostiumografa, bo widać, że z epoką wiktoriańską mają wspólną tylko nazwę. Chyba taka specyfika wszystkich miejscowości turystycznych – odwiedzający przyjedzie raz w życiu, pstryknie fotkę na niegrzecznym fotelu, kasę zostawi, interes się kręci. Dla powracających czy realnie zainteresowanych tematem nie trzeba się już starać.
Nie wyszłam z tego muzeum ani podniecona, ani oświecona, ani zainspirowana. Ot, kolejna prostacka rozrywka zaliczona.
Z tą fotorelacją zobaczyliście prawie wszystko. Teraz decyzja czy wydać 250 koron na bilet wstępu czy na dziesięć czeskich piw w knajpie należy wyłącznie do was.
Komentarze zamknięte.
Alex.
28 października 2013 at 21:09Liczę na to, że Muzeum Erotyzmu w Krakowie coś zdziała. Na razie funkcjonuje tylko wirtualnie, a szkoda.
Nat
28 października 2013 at 21:26Też liczę, bo jakoś lubię obcować z przedmiotami.
Dominika
23 października 2013 at 15:46Oglądając to od końca i nie czytając można stwierdzić, że to wystawa Halloweenowa ;)
Nat
23 października 2013 at 15:57No to prawie o czasie zamieściłam tę fotorelację! :)
NA
23 października 2013 at 11:31Zaciekawil mnie rysunek nr. 10 – czy to jest sredniowieczna wersja peggingu??? Dla faceta czy kobiety? :D
Nat
23 października 2013 at 13:59A niespodzianka – to męski pas cnoty! Po co kobiecie byłby ochraniacz na jądra z systemem wentylacyjnym? ;) Ale ogromny plus za kreatywne podejście do gadżetu.