To nie jest świat dla pruderyjnych?

To nie jest świat dla pruderyjnych?

Czyli: na co komu ta święto-zdzirowata wojna?

Epatowanie tym, jak odważni, sprośni i otwarci jesteśmy w łóżku (oraz poza nim) to teraz obowiązek. W związku z tym dziewiczość, „waniliowość” i monotonia życia erotycznego niektórych z nas wydają się straszliwie passe. Być może obecnie łatwiej jest byś dumnym ze statusu zdziry niż cnotki?

Niektórzy i mnie mogliby nazwać pruderyjną w „mojej kategorii”, bo – uwaga, będzie wyznanie! – piszę o seksie, a wcale nie mam ochoty doświadczać w nim absolutnie wszystkiego i nie uważam, że spróbowanie fistingu czy podwójnej penetracji miałoby stanowić coś w rodzaju mojego „zawodowego obowiązku” (tak samo fakt, że „powinny” mnie kręcić filmy Petry Joy, bo lubię kobiecą pornografię, a jednak nie kręcą, zaś produkcje Emilie Jouvet traktuję jak przyrodniczą ciekawostkę rodem z Discovery Channel). Blogując udowadniam, że seks i zainteresowanie tą sferą życia nie są złe, że kobieta może lubić penisy, waginy, cycki i porno, i nie być przy tym zdzirą czy wulgarnym babonem. Piszę dla ludzi, którzy mają takie samo podejście, jak ja. I nie przepraszam, że nie jestem boginią seksu.

Bycie seks-pozytywnym to nie nawracanie innych na styl życia, który nie jest ich. Są miliony sposobów na odkrywanie i wyrażanie własnej seksualności. Nie ma znaczenia, że szczyt czyichś łóżkowych możliwości to pozycja misjonarska, bo zawsze znajdą się tacy, dla których przerobienie całej Kamasutry będzie niewystarczające. Jedni lubią być wiązani, obdarzani klapsami, inni wolą tantryczne patrzenie na siebie przez pięć godzin bez ruchu. To, że ja bym czegoś nie zrobiła, nie znaczy, że inni nie mają prawa. Nie mam więc powodów, by dziwić się kobietom, które nie miały ochotę na „Katy Perry experience” i nigdy w swoim życiu nie pocałowały dziewczyny. Nie bierzemy przecież udziału w konkursie na to, „kto jest bardziej kinky”. Niemniej jednak czasem mam wrażenie, że niektórym przydałaby się umiejętność rozgraniczenia przełamywania społecznego tabu od szukania na tym purytańskim łez padole usprawiedliwienia dla swoich działań czy… poklasku. Ale to już trochę inna historia.

Domyślam się, że pruderyjni nie chcą być zawstydzani z powodu swojej pruderyjności, jednak wydaje mi się, że między cnotliwymi a rozwiązłymi i tak trwa wojna o to, czyj lifestyle jest lepszy, podbijana bezsensownymi publikacjami w internetach czy debatami w telewizji (jak miało to miejsce w jednym z ostatnich odcinków Miasta Kobiet), gdy na przeciwległych kanapach sadza się kobiety „seksualnie oświecone” i „niedouczone”.

Kiedy oglądałam wspomnianą produkcję TVN Style, przyszło mi do głowy, że jednak to pruderyjni mają gorzej i to już od początku; ta, która kiedyś w czasach licealnych próbowała zatrzymać przy sobie chłopaka, składając przy tym śluby czystości, wie co mam na myśli. Szybko okazywało się, że jemu dużo fajniej jest z bardziej wyluzowanymi koleżankami. Pruderyjna przechodzi jakoś przez to licealne (bo wolę wierzyć, że jeszcze nie gimnazjalne) piekiełko samczego ostracyzmu, dorasta i zaczyna realizować swoją seksualność jako dojrzała kobieta, być może z mężem, być może „z miłości”, a i tak usłyszy od dawnej lub obecnej „wyluzowanej”, że jest głupia, bo skazała się na ryzyko niedopasowania seksualnego, niczego w życiu nie spróbowała, a jeśli z mężem byli swoimi pierwszymi partnerami, to on na pewno nie oprze się pokusie innych kobiet i ją zdradzi. Dowie się, że jest dinozaurem w świecie, w którym „wszyscy TO robią”. Doszło więc do paradoksu: pruderyjność stała się degradująca. Pruderyjni są zawstydzani i pogardzani przez ich odmienne podejście do sprawy. „Zabawowe” w medialnych konfrontacjach z wielką chęcią nauczają „cnotliwe”, że nowoczesna kobieta musi spędzać czas, poznając swoją seksualność, kupować gadżety i przynajmniej raz w życiu mieć ciągoty homoseksualne, więc cnotki to jakieś myślowe archeo. Ale promiskuitywnej nie można bezkarnie nazwać „zdzirą”, bo żyjemy przecież w czasach seksualnej wolności. Na zawstydzanie cnotek jest takie samo społeczne przyzwolenie, jak na zawstydzanie chudzielców – chudy to anorektyk, a wobec grubych obowiązuje jakaś dziwna poprawność polityczna.

Nie dajmy się więc zwariować standardom i przestańmy przerzucać się argumentami na to, jak bardzo ci, którzy uprawiają dużo seksu są obrzydliwi, a ci, którzy mniej – nudni. Nie musimy być dla siebie nawzajem barometrami „właściwości” zachowań seksualnych i wyznaczać, co jest jeszcze akceptowalne, a czego należałoby zakazać. Jeżeli to, co robimy prywatnie nikomu nie szkodzi i jest naszym świadomym wyborem, nie powinno się liczyć nic innego. Niech każdy trzyma się własnego kodeksu moralnego. Metkowanie ludzi jest łatwe, tak samo, jak bez trudu przychodzi nam pogarda dla tych, którzy „się nie szanują”, jak i dla tych, którzy są spięci, „bo dawno ich nikt porządnie nie wychędożył”. Ugryźmy się więc czasem w jęzor.

Pamiętajmy też, że wszystko płynie, więc i pruderyjni, i promiskuitywni mogą kiedyś zmienić front.

[grafika wpisu via]

Komentarze zamknięte.
  1. Bapsi

    29 listopada 2013 at 01:41

    Wydaje mi się jednak, że nie-dziewice też nie mają lekko.

    Zauważyłam, że większość mężczyzn obchodzi się o wiele delikatniej i „honoruje” wolę dziewic, bo to dla nich „coś nowego”. Są skłonni poczekać i bardziej biorą pod uwagę upodobania dziewczyny.

    Jeśli nie-dziewica chce poczekać (np. ma złe doświadczenia po ostatnim związku) to zaczyna się wielkie oburzenie i słyszy, że „robi z dupy ołtarz” i „jak to tak”, bo to jest postrzegane nie jako strach czy niepewność, ale najzwyczajniejszy w świecie „foch”.

    Wielu facetów uznaje, że skoro dziewczyna już „to” robiła to wszystko zrobi i powinna zawsze mieć ochotę.