Dlaczego tańczę na rurze

Dlaczego tańczę na rurze

Już jakiś czas temu zagościł w moim życiu ten „fitness wykształconych kobiet”, jak określił pole dance mój znajomy. Z tym wykształceniem coś jest na rzeczy, bo żeby umieć oddzielić taniec „przy rurze” (go-go) od tańca „na rurze” trzeba choć trochę używać masy mózgowej…

Gdy rozmawiam z „nierurkowymi” koleżankami o mojej ulubionej dyscyplinie, zazwyczaj słyszę, że im się to podoba, ale same by nie mogły, bo mają za słabe ręce, żeby się tak non stop dźwigać przez godzinę zajęć. Nic bardziej mylnego. Sama byłam przekonana, że z doświadczeniem tanecznym będzie mi łatwiej zacząć treningi, ale nie wzięłam pod uwagę tego, że całe życie tańca uczyłam się metodą „wschodnią”, czyli pracując głównie nad dolnymi partiami, do których górne były tylko dodatkiem ozdobnym (mam za sobą między innymi kilka lat kółka baletowego). Jasne, wykonywanie sztuczek, które wymagają „siedzenia” na rurce szło mi dzięki temu nieźle, ale siła ramion wymagała wzmocnienia.

Swoją przygodę z pole dance zaczęłam w poznańskim studiu „Diva” pod okiem Kai. Jej zajęcia dawały mi dokładnie to, czego w tamtym czasie potrzebowałam, a co dzisiaj określiłabym mianem „wszystko w jednym”: pomagały utrzymać formę, wyrażać siebie oraz… bawić się w ciekawym towarzystwie. W mojej grupie spotkałam fascynujące osoby, z którymi poza szkołą bym się zapewne nie zetknęła. Matka prowadząca miała świadomość tego, że ciekawiej jest uczyć się rurki nie od sztuczki do sztuczki (choć nie wykluczam, że i taka forma może się niektórym podobać), więc opracowała choreografię, w której z lekcji na lekcję pojawiały się nowe, coraz bardziej wymagające elementy. Nikogo więc nie powinno dziwić, że jednym podobały się bardziej elementy tańczone wokół rurki, a innym triki – w końcu chodzi o to, żeby każdemu było przyjemnie i każdy mógł robić to, co najbardziej lubi.

Pomimo siniaków, czyli „rurkowych całusków”, i frustracji, że innym na zajęciach idzie lepiej niż mi (jasne, możemy słyszeć co chwila, by nie porównywać się z innymi, ale to zupełnie, jak mówić komuś, by nie myślał o różowym słoniu…), tak mnie to wciągnęło, że zdecydowałam się na zakup własnej rury. „Moje” studio zamykało się na czas wakacji oraz przenosin pod inny adres, poza tym wiedziałam, że wkrótce moje poznańskie życie dobiegnie końca, a rurka jako sprzęt mobilny (jest rozporowa), może pojechać ze mną wszędzie. I nie mam na myśli sprzętu z sex-shopu, jak stripper pole Carmen Electry, bo te nie nadają się do tańca na nich, ale… przy nich (pewnie głównie ku uciesze partnera). Profesjonalna rurka nie jest małym wydatkiem (za swój zestaw zapłaciłam w sumie około 1500 złotych), ale jeżeli kogoś naprawdę wciąga i chciałby się w tym kierunku rozwijać, to bez wątpienia jest to słuszna inwestycja – wystarczy podliczyć ceny karnetów w różnych pole-studiach i sprawa stanie się jasna. Dla kogoś, kto ma już niezbędne podstawy wystarczą tutoriale z YouTube i wykupienie lekcji doszkalających raz na jakiś czas.

Żeby była jasność: nie zaczęłam kursu dlatego, że chciałam zrobić przyjemność facetowi czy dostosować się do rynku pracy zamkniętego dla „bezużytecznych humanistów”. To był eksperyment, który pozwolił mi odkryć wreszcie styl dla siebie, w przypadku którego realny postęp widoczny jest dosłownie z tygodnia na tydzień.

Co ciekawe, ostatnio zdecydowałam się na zajęcia doszkalające w zupełnie innej szkole, w zupełnie innym kraju. Oprócz kobiet w moim wieku oraz starszych, na zajęcia uczęszczają nastolatki oraz faceci i nikt się absolutnie temu nie dziwi, i nie oburza, że pozwalanie kilkunastolatkom na taniec na rurze to niebezpieczna seksualizacja. Nic z tych rzeczy. Bo kostiumy nie są skąpe dlatego, żeby się to męskiej widowni podobało, ale z przyczyn czysto praktycznych: do rurki trzeba się „przykleić”, a materiał się ślizga, uniemożliwiając wykonywanie sztuczek.

Spośród trojga moich instruktorów, z którymi zetknęłam się „na żywo”, dwoje to mężczyźni. Niestety, jeden z nich prezentował postawę, która powinna być sygnałem alarmowym dla każdego, kto ma zamiar zapisać się na jakiekolwiek zajęcia z tańca: dużo czasu spędzał patrząc w lustro, a gdy miałam trudności z opanowaniem nowego triku wzdychał: „Okej, porób sobie coś innego”. Drugi zaś – Thomas Vatant-Antonelli – były akrobata, a obecny pole dancer, podczas jednych zajęć nauczył mnie więcej niż normalnie przyswajałam podczas trzech, zatem jeżeli mieszkasz we Francji i usłyszysz, że otwiera w okolicy swoją szkołę – zapisz się na lekcję, bo jest świetnym pedagogiem! Zatem widzicie, że rurka to nie sport wyłącznie dla kobiet…

Wszyscy, którzy myślą, że faceci dziewczyn tańczących na rurze to szczęściarze i mają codzienne pokazy w domu, niech porzucą tę myśl. To, co robimy w domu, to przede wszystkim treningi. Oczywiście, ja sama lubię włączyć sobie jakiś dobry kawałek i zaimprowizować choreografię, bo oprócz elementów fitnessu, rurka powinna być dobrą zabawą. Ale moja pierwsza instruktorka, zapytana czy jej partner jest zadowolony, mając w domu pole dancerkę, odpowiedziała (co chyba najlepiej podsumuje te męskocentryczne insynuacje), że sprzęt jest już w domu na tyle długo, że jej mężczyzna zwraca na nią uwagę tylko wtedy, gdy ona na przykład z tej rury spadnie.

Nie dajcie się więc zmanipulować gadaniom „biedactwa i prostoty”, że szkoły tańca na rurze przygotowują wyłącznie do kariery w klubach ze striptizem. Czy naprawdę wydaje wam się, że poniższe rurkowe choreografie w takim miejscu by się przyjęły? Enjoy!

 

Komentarze zamknięte.
  1. Dominika

    25 listopada 2013 at 22:48

    Też chodzę na poledance. Był to jeden z najlepszych wyborów w moim życiu! Połączenie fitnessu, siłowni, tańca i teatru- wszystkiego co kocham :)