Takich rzeczy człowiek może się dowiedzieć, gdy przez 3,5 godziny siedzi u fryzjera, próbując z rudego stać się na powrót blond, a w efekcie wychodzi z salonu, mając na głowie katechetyczny popiel. Nowy i bardzo grzeczny wizerunek jest jednak niczym w porównaniu z mądrościami, którymi dzięki kolorowym magazynom można sobie przy okazji napchać głowę.
Okazało się bowiem, że najwidoczniej jestem facetem. Ale najpierw będzie historyjka.
Któregoś razu Marian spytał mnie, czy mam w głowie obraz swojej wymarzonej sukni ślubnej.
– Oczywiście, że tak – odpowiedziałam.
– Domyślam się, że pewnie jest cała w cekinach i na bogato? – ciągnął, znając moją słabość do rich bitch szyku.
– Wcale nie, bo jest bardzo prosta, biało-czarna.
– O, to ja będę mógł błyszczeć! – ucieszył się on.
– A kto powiedział, że mam zamiar wyjść za ciebie? – fuknęłam.
Awkwaaard.
I właśnie tak wyobrażam sobie te wszystkie damsko-męskie gadaniny o ślubach, z tą tylko różnicą, że moje kwestie wypowiadałby facet, a mój partner na szczęście nie zaczął ceremonii manipulacji, dąsów i gróźb, które w normalnym życiu zafundowałaby miśkowi typowa babka.
Podobno mężczyźni już tak mają, że lubią relacje, które nie rzutują na całe ich przyszłe życie i z których relatywnie łatwo im się wymiksować. W końcu związki nieformalne dają im wolność i regularny seks, czasem nawet jakiś gorący posiłek w ciągu dnia, czyli – sytuacja idealna. Dlaczego ktokolwiek miałby się dziwić, że facet nie ma ochoty na zmiany (nie miałabym i ja), zobowiązania, jeżeli ta związkowa machina działa? Otóż dziwi się, gdy jest kobietą.
Kobietę powiedzenie sakramentalnego „tak” albo usłyszenie „tego pytania” uspokaja, bo daje gwarancję, że to trochę bardziej na zawsze niż układ nieformalny. Po roku lub kilku latach zaczyna więc ślubne podchody, bo nie chce dłużej tracić czasu, a wraz z nim młodości, urody i sił reprodukcyjnych. Tym samym nie tkwi w magicznym „tu i teraz” ze swoim partnerem, tylko ględząc o białych sukniach, liczy na rychłe przejście w tryb „narzeczeni”, a potem „mąż i żona”, bo już wcześniej wpadła w pułapkę błędnych założeń.
Błędne założenia opierają się na wyobrażeniu, że pierwsza randka to początek tunelu, zaś na jego końcu jest wielkie weselicho. Alternatywnego scenariusza brak. Nie ma w takim scenariuszu miejsca na spędzanie z drugą osobą czasu, bo ma się z nią fajniejszą codzienność niż w pojedynkę – musi przyświecać mu jakiś cel. Nie ma też miejsca na traktowanie związków jako czegoś rozwijającego, co może kończy się poranieniami, ale przynajmniej uczy nas, na co w kolejnych relacjach sobie nie pozwolimy. Za to musi się pojawić gdzieś planowanie wspólnej przyszłości pod wspólnym nazwiskiem.
W magazynie z błyszczącą okładką zastęp redaktorów radził kobietom, jak przekonać mężczyznę do małżeństwa, gdy ona już jest gotowa, a on niekoniecznie. Oprócz dyskretnego napomykania w stylu: „chciałabym kiedyś mieć z tobą rodzinę”, które jest w sumie niegroźne i ma na celu zaprogramowanie miśka na tryb „ona, ja i labradory”, padł w poradniku i mój ulubiony manewr: wyznaczenie deadline’u – wymieniony jako ostateczność, ale wiem, że u wielu dziewczyn deadline pojawia się jako pierwszy.
Chodzi o powiedzenie wprost: „W ciągu X miesięcy od teraz masz mi się oświadczyć, inaczej z nami koniec” i dotrzymanie słowa, jeżeli facet nie klęknie z pierścionkiem. Autor artykułu dodał, że większość mężczyzn przekroczywszy deadline, po odejściu partnerki wraca po rozum do głowy i biegnie do jubilera, by później – o, miła odmiano – paść przed nią na kolana i dogodzić złotym krążkiem, który przecież zmienia wszystko.
Nie mam w sobie największych pokładów empatii pod słońcem, ale ta metoda to dla mnie obrzydliwy szantaż i sama słysząc takie ultimatum, odwróciłabym się na pięcie i tyle by mnie ten emocjonalny terrorysta widział. I chciałabym wierzyć, że większość facetów to nie ułomy, które nie potrafią podjąć decyzji o ożenku czy nie umieją powiedzieć, że po prostu nie chcą ślubu. Moja rada? Babo, pogódź się z tym, a przede wszystkim: naucz się słuchać. Fakt, iż jesteś gotowa, a zegar biologiczny tyka, nie oznacza, że druga strona też musi być i pewnie sama znasz to terminowe niezgranie z przeszłości, gdy twoi nastoletni chłopcy bardzo chcieli natychmiast poznać, co to seks, a to ty – uwaga! – nie byłaś jeszcze gotowa. I mam nadzieję, że tych, którzy nalegali na „dowód miłości”, grożąc, że w przeciwnym razie znajdą sobie inną, odprawiałaś z kwitkiem. Jeżeli nie, to sama wiesz, że ważne decyzje podjęte pod wpływem manipulacji nie satysfakcjonują.
Skoro przyszło ci do głowy, że może czas wyznaczyć deadline, bo masz wrażenie, że „to wszystko zmierza donikąd” wiedz, że obrączka nie sprawi, że życie stanie się lepsze, a pożycie bardziej satysfakcjonujące. Nie zaczniecie się bardziej kochać, doceniać i szanować, a jest niemal pewne, że facet w przypływie frustracji z pewnością kiedyś wypomni ci, jak mu z tym źle, że go w małżeństwo wrobiłaś. Niech zgłoszą się do mnie ci panowie, którzy za obrączkowe ultimatum byli swoim partnerkom wdzięczni, podeślę im specjalną edycję tekstu o udupionych facetach. Z autografem.
A jak cię bardzo swędzi, oświadcz się pierwsza. Najwyżej dostaniesz kosza.
[grafika wpisu via]

Komentarze zamknięte.
Eti
16 maja 2018 at 08:57Wiem, że odgrzebane, ale nie mogę się powstrzymać. Aga, rozumiem, że tak samo zareagowałabyś, gdyby – w związku nastolatków – chłopak postawił ultimatum odnośnie seksu? Że albo dziewczyna się z nim prześpi w ciągu X czasu, albo ma spadać? No bo chyba chłopak też ma prawo wymagać, zeby dziewczyna się określiła. I najlepsze: jeżeli chce seksu, to ma prawo stawiać warunki, tak? Musi sprawdzić, czy rzucić oporną, czy nie.
Wybacz, ale w z Twojego komentarza aż bije przekonanie, że ta rodzina i dzieci są pragnieniem, powiedzmy, właściwym, więc trzeba żądać i odsiewać facetów, których to nie interesuje. No nie, nie są. Jednemu zależy na rodzinie, drugiemu na seksie, trzeciemu na czymś innym – ale to ta sama kategoria, wiec chwaląc ultimatum w jednym przypadku, automatycznie powinnaś popierać je w pozostałych. Albo jesteś zwyczajnie niekonsekwentna.
A ultimatum dla mnie służy do jednego – posłania w diabły stawiającego je.
Weronika Sowa Piskorska
12 marca 2014 at 20:18„A jak cię bardzo swędzi, oświadcz się pierwsza. Najwyżej dostaniesz kosza”. Padłam, jestem zachwycona tymi słowami! :D
aga
23 października 2013 at 00:05Trochę przesadzasz. Kobiety mają ograniczony czas na posiadanie potomstwa i dlatego nie mogą w nieskończoność czekać, aż Jaśnie Pan dojrzeje. A facet może sobie znaleźć młodszą i znowu się kilka lat intensywnie „zastanawiać” :P
Nat
23 października 2013 at 00:09A co ma ślub do posiadania potomstwa? Dziecię przecież dużo łatwiej począć niż zaciągnąć opornego przed ołtarz.
aga
23 października 2013 at 15:47Łatwiej = „zapomniałam tabletki, ojej”? Bo chyba jednak ślub jest mniejszym zobowiązaniem niż posiadanie potomstwa. Nie możesz swojego faceta namówić na ślub, ale namówisz na dziecko? Nie chciałabym dziecka bez ślubu. I nie dlatego, że jestem niepostępowa. Dlatego, że brak zgody na ślub i jednoczesne deklarowanie gotowości stworzenia rodziny jest dla mnie podejrzane i budzi nieufność. Śluby się teraz takie niemodne zrobiły i kompletnie tego nie rozumiem. Jak kogoś nie stać na taką deklarację to niech spierdala, a nie mi mydli oczy jakimiś nowomodnymi wymówkami.
Nat
23 października 2013 at 16:06No i właśnie o to mi chodzi: jak się komuś nie podoba wizja żeniaczki (a dla drugiej osoby to absolutna konieczność), to należy go odprawić, a nie stosować manipulacje i gierki, żeby dopiąć swego.
aga
30 października 2013 at 22:56Ale do tego służy ultimatum – do stwierdzenia, czy trzeba rzucić opornego, czy się ogarnie. Zapędziłaś się w tym poście i tyle. Kobieta ma pełne prawo wymagać, by mężczyzna się określił, do czego zmierza ich związek. Jeśli chce ślubu i dzieci, ma prawo stawiać warunki. A nie czekać w nieskończoność, a po dziesięciu latach obudzić się z ręką w nocniku, bo „jednak nie”.