Czasami naprawdę nie rozumiem złej sławy okrywającej związki na odległość. Dzisiaj mija pierwszy z dziewięciu miesięcy mojej rozłąki, a ja wciąż nie zwariowałam, chociaż – jak twierdzili niektórzy komentujący pod tym wpisem – prawdziwa jazda zaczyna się dopiero wtedy, kiedy dystans znika, a pojawia się proza życia.
Wokół mnie zawsze były jakieś pary żyjące na odległość – a to podczas studiów, a to w rodzinie czy wśród nowych znajomych poznanych na zagranicznym stypendium – i dawały radę. Rozstały się może trzy, ale jak wynika z relacji samych zainteresowanych, nie układało im się jeszcze zanim pojawiły się dzielące ich kilometry. Uznałam więc, że wszystko opiera się na tym, jak dobrze czujemy się w danym związku, jak bardzo jesteśmy go pewni, chociaż wiem, że znacząco różni się bycie w związku z marynarzem czy żołnierzem od związku z egomaniaczką, która raz na jakiś musi ruszyć w drogę, by zredefiniować siebie…
Nie twierdzę bynajmniej, że relacja na dystans to wyłącznie womitowanie tęczą i time of my life, bo ma też swoje złe strony, o których pewnie kiedyś napiszę. Oczywiście ci, którzy nigdy nie byli w związku na odległość, nie ogarniają fenomenu umawiania się na poranną kawę czy wieczorny kieliszek wina przez Skype’a albo na oglądanie najnowszego odcinka ulubionego serialu o tej samej godzinie. Chociaż na przykład takiego zasypiania przy włączonej kamerce z laptopem na poduszce i ja nie jestem w stanie zrozumieć… Każda dalekodystansowa para ma po prostu swoje dziwactwa i rytuały.
Miało być jednak o pozytywach. Jakie więc możesz dostrzec, znalazłszy się setki kilometrów od partnera/partnerki (a które dostrzegam i ja)? Cóż, jest ich trochę:
Przede wszystkim dzięki związkowi na odległość nabierasz przekonania, że nie chodzi ci tylko o seks (zwłaszcza gdy ten pierwszy miał miejsce na długo przed pierwszą randką…). Kiedy znika bliskość fizyczna nie tylko zaczynasz bardziej dbać o bliskość emocjonalną, ale i uświadamiasz sobie, że chcesz być z drugą osobą za to, jaka jest (a ona z tobą i to jest dopiero paradoks). Nie ma już codziennego bycia obok siebie i łóżkowych maratonów, ale – i niniejszym potwierdzam to, co pisałam dla najnowszego FUSSa! – parafrazując Elvisa, waszym udziałem staje się a little less action and a little more conversation.
Uczysz się też niezależności i odkrywasz na nowo przyjemność z posiadania przestrzeni osobistej (zwłaszcza, gdy mieszkaliście razem). Masz ciszę i święty spokój, nie musisz wypracowywać kompromisów, nie ranisz nikogo nagłą potrzebą pójścia na samotny spacer, zawierasz nowe przyjaźnie – po prostu porzucasz „królewskie My” na rzecz „ja”. To działa w obie strony, bo będąc daleko od siebie, macie wyjątkową okazję, by poświęcić czas na stanie się takimi ludźmi, jakimi chcecie być (bo zakładam, że za każda rozłąka przyświeca jakiemuś celowi – zdobyciu wykształcenia, dorobieniu, rozwojowi zawodowemu czy pracy na rzecz innych). Niestety, sprawdza się tylko w przypadku osób, które potrafią normalnie funkcjonować, będąc ze sobą sam na sam i nie przerażają ich nowe miejsca i nowi ludzie.
Nie da się też ukryć, że gdy już się spotykacie, czas spędzony wspólnie staje się świętem – a podobnie ekscytujące jest planowanie spotkań, zwłaszcza takich, które wiążą się z podróżami (jedno mieszka w punkcie A, drugie w B, a wybieracie się do C). Jak to działa, przekonam się już za tydzień. Rozłąka daje wam też usprawiedliwienie dla DUP-y, czyli Demonstracji Uczuć Publicznie, gdy się wreszcie zobaczycie – na lotnisku, na dworcu i ku uciesze gawiedzi. Mnie zawsze wzruszają pary witające się na lotniskach i to jedyny przypadek, gdy nie syczę do wessanych w siebie zakochanych: „get a room!”.
Mnie samej zaś udało się odkryć na nowo pocztę tradycyjną. Możecie sobie wyobrazić, jak spłakałam się (chociaż przy pożegnaniu o żadnym rozklejaniu się nie było mowy), gdy skrzynce pocztowej znalazłam przesyłkę – zdjęcie mojego faceta, gdy miał roczek i rodzice sfotografowali go roześmianego w kojcu, z dopiskiem: „mówiłaś, że facet bez seksu jest jak mały chłopiec w kołysce, który płacze i czeka aż ktoś go podniesie, a zobacz – ten sobie świetnie radzi”*.
Radzę sobie i ja.
O mojej dalekodystansowej codzienności ćwierkam na Twitterze, wpisy znajdziecie po hashtagu #natLDR.
* O chłopcach w kołyskach pisałam tu.
[grafika wpisu via]
Komentarze zamknięte.
Filip Matyja
24 grudnia 2015 at 10:21Swietnie napisane. Pierwszy blog ktorego faktycznie zaczne czytac chyba. Zabieram sie za kolejne wpisy – Wesolych Swiat!
:)
and
2 listopada 2013 at 15:37Dzieli się życie na swoje własne i wspólne, każde ma plusy i minusy, każde z biegiem dni może męczyć, a tak znajduje odskocznię w odmiennej rzeczywistości, Alicja po drugiej stronie lustra – tam i z powrotem. U mnie działało to niezłe 6 lat. Próby scalenia w jeden świat wspólny nie przeżyło, choć konało dwa kolejne ciężkie lata.