Test łóżkowego dopasowania i marzenie wielu par. Podobno lepszy niż ten przeżywany solo. Dowód na to, że ludzie się kochają. Prawie nieosiągalny, a w heteryckich związkach wygodny dla facetów – w końcu nie muszą zajmować się partnerką przed i po stosunku. Orgazm równoczesny i jego wspaniałość to największa bujda wciskana tym, którzy mało wiedzą o seksie.
W filmach sceny erotyczne zazwyczaj kończą się tak, że jedna osoba rzęzi do drugiej mądrości typu: „poczekaj na mnie”, po czym następuje wielki, wspólny finał, w którym kobieta zawsze osiąga szczyt jedynie dzięki penetracji. Chyba nigdy nie spotkałam produkcji nie z różowej branży, w której kobiecy orgazm wymagałby nieco więcej wysiłku niż tylko wsadzić-wyjąć-wsadzić wyjąć.
Nigdy o nim nie marzyłam, a tylko jeden z moich mało oświeconych eks miał na niego parcie – fakt faktem, że nudziło go troszczenie się o czyjś orgazm poza własnym, więc wnioskuję, że pojęcie o sprawie miał takie, jakie wielu współczesnych użytkowników seksu: samo się zrobi, wystarczy, że jestem. Otóż nie. Orgazm jako taki – no, dobra: orgazm kobiecy – zazwyczaj sam się nie osiąga i żadna to tajemnica, że wymaga pracy. Tak samo, jak twierdzi wielu mądrych specjalistów, podobnie ciężkiej harówki wymaga wspólne szczytowanie. Tylko po co? Czyżby seks niezwieńczony wspólnym „ochem i achem” był niepełny? Nigdy nie miałam takiej myślowej bomby i zawsze dochodziłam w swoim czasie.
I wreszcie pojawił się u mnie, kompletnie niezapowiedziany, nierozgryzany, po prostu bum! – stało się. Po fakcie, nico zaskoczeni, spojrzeliśmy na siebie z partnerem, jakby pytając: „co się właśnie wydarzyło?”. Orgazm równoczesny nie był wcale inny od orgazmów solo, a na dodatek, z biegiem czasu na udało mu się mnie skutecznie wkurzyć. Niektórzy z was unieśliby brwi w zdziwieniu: „Jak to? Orgazmy ma i jeszcze ją to wnerwia?!”. Może w czasach, gdy gros kobiet wciąż miewa problemy ze szczytowaniem (w większości na własne życzenie zresztą), jestem jakimś ewenementem, ale już wyjaśniam, o co właściwie chodzi.
Kiedy okazało się, że razem z partnerem jesteśmy w stanie dojść w tym samym czasie, zaczęła się lekka łóżkowa gehenna. Podczas seksu obydwoje zaczęliśmy dążyć do wspólnego orgazmu – on swój powstrzymywał, ja się pospieszałam, a w efekcie wizja mojego szczytu, do którego zazwyczaj prowadzi wiele szlaków o różnych stopniach trudności, rozmywała się. I seks z romantycznego, satysfakcjonującego nawet bez równoczesnych orgazmów, stał się frustrujący.
Wtedy przyszedł czas, by zapytać siebie: „ale właściwie – po co?” i powiedzieć: „basta”. Wróciliśmy więc do szczytowania każde w swoim czasie. I w ten cudowny sposób zniknęła napinka, która z romantyzmem ani dobrym seksem nie miała wiele wspólnego. Więcej z powodu tej równoczesności nerwów niż pożytku. Choć orgazm przeżywany z partnerem był przyjemny, naprawdę – jako reakcja cielesna – niewiele różnił się od tego, który przeżywałam poza stosunkiem dzięki niemu czy dzięki samej sobie.
W końcu wszystko rozbija się o fizjologię, a orgazm nie jest poezją, tylko reakcją fizjologiczną organizmu. Nie zapominajmy przy tym, że naprawdę niewielki procent kobiet szczytuje w wyniku samej penetracji, bo większość z nas potrzebuje stymulacji łechtaczkowej, a w wielu znanych i lubianych pozycjach pieszczenie clitoris nie jest takie łatwe. I to, dzięki jakiemu rodzajowi stymulacji dochodzimy, nie zmieni się u żadnej z nas nawet dzięki ćwiczeniom Kegla.
Prawda jest taka, że osiągnięcie równoczesnego orgazmu nie przenosi życia seksualnego na wyższy poziom. Nie jest również miernikiem dopasowania seksualnego. Jest po prostu przypadkiem. Miewam, jak każda kobieta, takie dni, gdy jestem trzydziestosekundową dziewczyną, a miewam i takie, gdy do orgazmu potrzeba mi trzydziestu minut i więcej. Miewam okresy bezseksia, bezorgazmia, ale również szczytowania wielokrotnego. Wciąż zdarzają mi się orgazmy równoczesne, ale zbytnio się do nich nie przywiązuję. Bo tak naprawdę: po co mi one? Wcale nie oznaczają, że mój związek staje się głębszy, lepszy, że będzie już na zawsze.
A jeżeli ktoś myśli sobie, że albo „wielkie O” razem, albo wcale – cztery słowa: wypad z mojej sypialni.
Komentarze zamknięte.
Pingback:
Wolna i Szczęśliwa
15 października 2020 at 10:23Przez przypadek trafiłam na Twoją stronę. Byłam w związku 15 letnim i powiem Ci szczerze praktycznie za każdym razem przeżywaliśmy seks i orgazm równocześnie, co do sekundy. Mam takie poczucie, że nie umiałam już inaczej. Bez tego miałam wrażenie że seks był „mniej udany”, ale oczywiście dalej wyjątkowy.
Masz rację, nie gwarantuje takie dojście i dopracowanie do „ideału”, że to jest idealny związek, ponieważ po tylu latach razem po prostu ODESZŁAM.
Teraz próbuję na nowo swoich sił w sferze damsko-męskiej. Przyznam się że jest mi ciężko. Wierzę, że poznam siebie od nowa:)
Aku
26 kwietnia 2016 at 12:21Ja parokrotnie przeżyłam orgazm równoczesny i dla mnie to było coś zupełnie innego, niż normalny orgazm, tak o. To było super :D
Pingback:
Pingback:
Pingback:
Dominika
11 września 2013 at 15:12Podoba mi się Twój tok myślenia! Jednoczesny orgazm jest fajny, ale nie jest czymś do czego warto dążyć za wszelką cenę. Zdarzy się- ok. Spojrzymy na siebie uśmiechnięci, zaskoczeni. Nie zdarzy się- też ok. Bawimy się dalej ;)