Smar do seksu | Lubrykant Grease marki Swiss Navy | Recenzje czytelniczek

Smar do seksu | Lubrykant Grease marki Swiss Navy | Recenzje czytelniczek

Miała być jedna testerka, a zrobiły się dwie. Po prostu dwie dziewczyny swoimi zgłoszeniami przekonały mnie, że będą godnymi recenzentkami smaru do seksu, czyli Grease marki Swiss Navy. Sprawdźmy, co miały do powiedzenia o tym nietypowym lubrykancie olejowym.

***

Recenzja Jaśminy

Hej! Obiecałam solidną recenzję lubrykantu Grease marki Swiss Navy, który dostałam od Nat.  

Przyznaję, że ten produkt wzbudził we mnie spore nadzieje, że będę mogła sobie pozwolić na nieco więcej bez sięgania co chwilę po dodatkową porcję nawilżenia. Jestem jeszcze niedoświadczona w temacie akcesoriów i kosmetyków erotycznych, więc nie mam zbyt dużego porównania.

„Czego ja nie będę z tym robić!!!” – tak sobie myślałam.

Wiem, że produkt nie ma jeszcze żadnej recenzji, ale przy rozmowach ze znajomymi okazało się, że jest im znany. Oni akurat nie byli pod wrażeniem, stwierdzili, że to badziew. Nie zraziłam się, wiadomo, ile osób, tyle opinii. Po głębszych poszukiwaniach informacji w internecie znalazłam jeszcze video na youtubie, prezentujące konsystencję tego nawilżacza, sklep z akcesoriami do samochodu i info na stronie Swiss Navy, że Grease jest w ich sklepie niedostępny.

Tak upłynęły mi dni, gdy oczekiwałam na przesyłkę i mojego ukochanego.

Oczywiście pierwsze, co zrobiłam po otworzeniu paczki, to posmarowanie sobie łokcia. Lubrykant dosyć szybko się wchłonął, nie było czuć poślizgu, więc obawiałam się, że nie będzie działał.

Potem spróbowałam. Smak i konsystencję miał trochę jak rozwodniony krem Nivea. Na pewno nie jest to coś, co miałabym życzenie zjeść, a więc do seksu oralnego się moim zdaniem zupełnie nie nadaje.

Nie lepił się, co uznałam za duży plus.

Pachniał dość specyficznie, na tyle, że nie wiem, z czym go porównać, ale nie mogłabym nazwać tego zapachu mocnym.

Co do opakowania, to nie spodobało mi się.

Fakt, jest szczelne, łatwo się zamyka i nigdy nie zgubicie pokrywki. Dodatkowo jest poręczne, na pewno można je ze sobą zabrać do torebki/plecaka i się nie otworzy. Rozumiem, że dizajn,że tak super, że przypomina pudełko ze smarem, ale, cholera, popatrzcie na to!

Wydaje mi się, że to nie jest zbyt praktyczne rozwiązanie. Na krawędziach osiadają resztki produktu, a wyjmowanie z niego lubrykantu ubrudzonymi palcami może spowodować namnażanie się bakterii. Rozumiem, że to umożliwia maksymalne wybranie go ze słoiczka i tak dalej, ale  myśląc o tym pojęłam, dlaczego ktoś wynalazł tubki- byłoby miło, gdyby producent je wprowadził, chociaż jako dodatkową opcję.

Następna sprawa, która trochę mnie przeraża, to skład. Umówmy się – nie jest on neutralny dla skóry. Trochę mnie to zdziwiło, bo wydaje mi się rozbieżne z tym, co piszą o sobie: LLC’s mission has been to bring innovative and value-added health, wellness and lifestyle products to market for the natural product consumerCiekawe, co w takim razie w składzie robią m.in. PEG-8 i olej mineralny. Hola, hola, ktoś tu chyba trochę przesadził z tym „natural product consumer”.

Jednak za efektywność produktu, mogę przeboleć i skład, i to nieszczęsne pudełko.

Rzeczywiście, tak jak obiecuje producent, przy użyciu Grease można sobie pozwolić na więcej. To pierwszy lubrykant, który tak dobrze sprawdził się przy seksie analnym! Po raz pierwszy nie odczuwałam żadnego dyskomfortu – nic mnie nie szczypało, w przeciwieństwie do silikonowego z drogerii i Intimate Organics (może to był błąd, że nie użyłam takiego specjalnego, tylko normalnego).

Dość długo się trzyma, nie trzeba go jakoś bardzo dużo nakładać, dzięki czemu jest całkiem wydajny. Niestety, nie znaczy to, że można się posmarować tylko raz i po więcej nie sięgać (głupia ja, w swej naiwności oczywiście pierwszy raz tak zrobiłam), bo można się nabawić otarć. Jakież było przy tym moje zdziwienie, bo naprawdę w trakcie nic nie czułam!

Kolejną dobrą wiadomością jest to, że środek ten jest bezpieczny dla zabawek z silikonu, takimi, jak butt plugi, sztuczne dłonie czy wibratory, choć na początku byłam zdezorientowana i nie mogłam znaleźć na ten temat nigdzie informacji (dopiero Nat mnie uświadomiła).

Grease dodatkowo koi, daje subtelne uczucie bardzo delikatnego chłodzenia.

Przy seksie waginalnym, bardzo intensywnym i trwającym długo, nie trzeba go dokładać. Sprawdza się idealnie. Mojemu partnerowi też przypadł do gustu, co było dla mnie bardzo ważne – on jest bardzo wyczulony na kwestie bezpieczeństwa, higieny i brak paniki z jego strony był dla mnie ulgą. Po pierwszym i jedynym użyciu lubrykantu na bazie silikonu oddaliśmy go w dobre ręce. Okazał się zbyt trudny do zmycia, nieprzyjemny i 'niebezpieczny’. Zgodziłam się, bo tak, jak pisałam wcześniej, po prostu szczypał.

Póki co „Smar” wygrywa z olejem kokosowym, bo ten drugi trzeba nakładać znacznie częściej. Niestety, nie zdążyliśmy jeszcze go wypróbować przy fistingu (to jest coś, czego chciałabym spróbować, ale nadal trochę się boję), a z powodu odległości nas dzielącej okazji jest mniej.

Następna sprawa – gdyby przyszło wam do głowy, żeby używać go do akcji pod wodą, to zdecydowanie odradzam- w bardzo krótkim czasie nie pozostaje po nim nic. Jest to i plusem, i minusem, bo choć nie nadaje się on do ostrych numerków pod prysznicem, to dobrze, że nie trzeba potem spędzać pod nim następnych pięciu minut, żeby pozbyć się resztek lubrykantu.

Póki co, ten kosmetyk od Swiss Navy został moim ulubieńcem. Z czystym sumieniem mogę polecić go każdemu, kto potrzebuje naprawdę dobrego i bezbolesne go nawilżenia przy odkrywaniu swojego ciała.

Będę jednak szukała jeszcze czegoś, co byłoby równie dobre, a miało lepszy skład.

***

Recenzja Wiktorii

Smar – substancja zmniejszająca tarcie między powierzchniami przedmiotów, które stykając się ze sobą tymi powierzchniami, poruszają się względem siebie. Smar działa na zasadzie wniknięcia w szczelinę pomiędzy tymi powierzchniami i utworzenia tam warstwy poślizgowej poprzez całkowite odseparowanie od siebie tych powierzchni.”

Moja relacja z lubrykantami stanowi śliski temat. Nigdy nie miałam problemów z suchością podczas seksu, wręcz przeciwnie – używanie dodatkowego nawilżenia to dla mnie jak wożenie drewna do lasu. Mimo to, problemem są u mnie koszmarne otarcia i „oparzenia” będące nieodłączną częścią nawet najbardziej mokrego seksu, a uwarunkowane najprawdopodobniej budową fizjologiczną. I tutaj nie sprawdził się jeszcze żaden specyfik – wszystkie kojarzą mi się z glutowatymi żelami, które trzeba naduszać z butelki i spływają w miejsca, gdzie zupełnie nie pełnią oczekiwanej funkcji, poza mieszaniem się z płynami ustrojowymi i brudzeniem wszystkiego. Ale lubrykant Grease jest miłym dowodem na to, że nie jestem skazana na taką formułę.

Niestety, ratunek przyszedł ciut za późno: okres testowania Grease przypadł na ban na ostry seks z powodu wrednego otarcia cipki, dlatego nie zbadałam jeszcze w pełni jego możliwości. Jednak test podstawowych właściwości w warunkach „laboratoryjnych” wypadł nader zadowalająco. Zacznijmy jednak od początku.

Najpierw opakowanie: mam dla niego zero litości. Już na etapie researchu w internecie zwróciłam uwagę na branding. Styl opakowania gwarantuje, że Grease bardziej niż do sypialni pasuje do warsztatu rowerowego lub męskiej szatni na siłowni – choć nie wykluczam, że i tam mógłby się przydać. Głównie dlatego, że projektant opakowania poważnie potraktował nazwanie specyfiku „Smarem” (ang. grease) i wcisnął go w plastikową puszkę typu „smar grafitowy”, slogany przywodzą na myśl hasztagi z instagramów kulturystów i fitnessek, a opakowanie większej wagi (473ml – ja testowałam 59ml) nawet wygląda jak słoik z białkiem dla sportowców. Nietrafione jest też copy: hasło „no pain no gain” działa na wyobraźnię, gdy nie zna się jego oryginalnego pochodzenia i kontekstu: to zawołanie gloryfikuje rolę bólu w osiąganiu efektów (tu – rozkoszy), negując wręcz podstawowe powołanie wszystkich lubrykantów. Na szczęście tutaj kończą się moje narzekania. Z dala od aspektów estetycznych, opakowanie 59ml jest funkcjonalne i dopasowane do konsystencji, o której zaraz przeczytacie więcej. Sugeruję tylko ostrożność przy otwieraniu np. po przesyłce lub jakimkolwiek transporcie, bo można ubrudzić się zawartością przy podnoszeniu wieka, które niestety jest wiecznie uciapane.

Zaletą Grease jest dla mnie niewątpliwie jego konsystencja. Gęsty lubrykant na bazie olejów, którego skład opiera się głównie o parafinę i wazelinę, w niczym nie przypomina irytujących mnie żeli. Pierwszym skojarzeniem po otwarciu opakowania był klasyczny krem Nivea i nie mogłam oprzeć się ustawieniu tych dwóch produktów obok siebie. Wnioski: choć formuła Grease jest bardziej oleista i mniej kremowa, porównanie było dość zasadne. Lubrykant w opakowaniu ma dość zbitą konsystencję, nie grozi mu przypadkowe rozlanie, nawet po wykonaniu kilku akrobacji otwartym słoiczkiem. Zapach jest dość neutralny – nie jest to co prawda sentymentalna woń kremu Nivea, ale nie daje też chemią ani alkoholem znanymi mi z lubrykantów na bazie wody. Konsystencja kremu całkowicie zniechęciła mnie do testowania smaku „prosto z pudełka” – i słusznie, bo nasmarowana nim skóra ma lekko gorzki posmak; jednak warto pamiętać, że ten konkretny produkt ma służyć „zadaniom specjalnym” a nie kulinarnym rozkoszom.

W kwestii składu warto zaznaczyć jeszcze dwie rzeczy, dla mnie istotne:

Grease jest niewątpliwie niewegański – głównie za sprawą lanoliny (bo pochodzenie kwasy stearynowego może być dyskusyjne), a jego skład ogólnie nie ucieszy miłośników naturalnych i organicznych składników. O ile sama nie narzekam, gdy dostaję coś za darmo, to przy zakupach unikam tego typu produktów i zawsze sygnalizuję producentom, że oczekiwałabym bardziej odpowiadającego mi podejścia do wyboru składników.

Ponieważ formuła jest na bazie oleju, produkt nie jest zalecany do używania z prezerwatywami, co zostało uczciwie zasygnalizowane przez producenta na opakowaniu i na stronach internetowych. Jednak w przypadku lubrykantu, który aż się prosi o zastosowanie analne, tworzy to dość ryzykowny paradoks.

Teraz czas na to, co w „smarze” jest niezwykłe i co przyjęłam z bezkrytycznym entuzjazmem. Gdy nałożyłam go na palec, zachował się jak każdy inny krem. Bez problemu powycierałam i umyłam ubrudzone nim palce. Jego magiczne działanie objawia się dopiero pod wpływem tarcia, zamieniając krem w chroniący skórę śliski film. Nałożony na skórę zostaje dokładnie tam, gdzie powinien, a zanim zetrze się lub wchłonie, stopniowo rozprowadza się po powierzchni, wystarczając na długą zabawę. Na podrażnionej skórze i błonie zachował się bardzo łagodnie – w przeciwieństwie do żeli zawierających glicerynę i alkohol, które swojego czasu zafundowały mi gorący wieczór w bynajmniej nie erotycznym znaczeniu. Okazał się też bardzo wydajny, o czym przekonałam się nasmarowawszy całe szklane dildo analne ilością ledwie pokrywającą opuszek palca. Nie musiałam go też zmywać ani wycierać – po zakończeniu działania ładnie wchłonął się w skórę.

Podsumowując, Grease trafił w moje potrzeby nawet bez uciekania się do „zadań specjalnych”, choć nie jest to produkt dla każdego i do wszystkiego. O ile świetnie sprawdza się na samej skórze i w okolicach odbytu (z zabawkami), nie polecałabym go na problemy z suchością pochwy – jego konsystencja jest na to zbyt gęsta. Jego smak zniechęca też do mieszania go w zabawy oralne. Natomiast podstawową funkcję „warstwy poślizgowej”, do tego ochronnej, spełnia znakomicie. Przy tym podejrzewam go o właściwości wzmacniające i pielęgnacyjne, które pewnie objawią się z czasem i na ten moment zakładam, że przy dłuższym stosowaniu może faktycznie okazać się remedium na moje „palące” problemy. Choć przed nami jeszcze długa droga do „ekstremalnych doznań” (japońska reklama bez cenzury zdradza, że producent miał tu na myśli np. fisting analny na dwie ręce), z całą pewnością z Grease będzie dużo mniej bolesna – wbrew nietrafionemu sloganowi reklamowemu.

okładka wpisu: Jaśmina; zdjęcia wewnątrz: Jaśmina i Wiktoria

Komentarze zamknięte.