Aphrodisia Orgasm Enhancer Balm marki Bijoux Indiscrets to balsam przeznaczony do stymulacji łechtaczki. Jego przeznaczeniem jest wzmacniać doznania i przygotowywać ciało na orgazmiczne doznania.
Balsam wzmacniający orgazm z serii Aphrodisia dzięki żeń-szeniowi i aganinie uwrażliwia clitoris oraz okolice na dotyk. Jest to produkt w 100% wegański oraz wolny od parabenów, na dodatek produkowany w Europie, a do jego przetestowania wytypowałam Lemura. Jak kosmetyk sprawdził się u czytelniczki i jej partnerki?
***
Gdy dostałam od Nat balsam stymulujący orgazmy o jakże kuszącej nazwie Aphrodisia, nie kryłam ekscytacji. Na co dzień jesteśmy z partnerką (dalej nazywaną Adą) dość „zachowawcze”, jeśli chodzi o urozmaicanie naszego życia seksualnego (w porywach wibrator i lubrykant), tym bardziej ciekawe byłyśmy obie, jak i czy w ogóle ta nowinka w sypialni się sprawdzi.
Zacznijmy od opakowania: produkt zapakowany jest nieduży, zgrabny kartonik w czarnym kolorze, w gruncie rzeczy dość gustowny, poza rewersem opakowania, na którym znajduje się zdjęcie balsamu na białym tle z kiczowatymi różyczkami. Ale poza tym – okej, prima sort. Matowe opakowanie, złote czcionki – widać, że producent chciał wypaść z klasą. Co więcej, na opakowaniu deklaruje, że produkt jest wegański, nietestowany na zwierzętach, naturalny i nie zawiera parabenów. Jak na razie – same plusy.
Nie znam się na składach kosmetyków, w tym tych do „użytku erotycznego”, ale trzeba przyznać, że wygląda dość niepokojąco, z uwagi na swoją długość. Ze znanych sobie składników odnajduję tylko ekstrakt z żeń-szenia i witaminę E.
Czego samemu opakowaniu niewątpliwie brakuje, to instrukcja użytkowania, na czym się przejechałam, ale o tym za moment. Po otwarciu kartonika spotyka nas zgrabna buteleczka w kształcie walca, do złudzenia udająca miniaturę perfum. Sama w sobie jest czarna, ma złotą skuwkę/zakrętkę, nie byłaby na pewno dla nikogo wstydliwa, gdyby wypadła z torebki. Ot, elegancki damski kosmetyk. Jak przypuszczam, pewnie doceniłyby to dzieciate użytkowniczki, gdyby przypadkiem produkt znalazło dziecko i usilnie dopytywało do czego służy. No jak to do czego? Toż to perfumy w kremie.
Jak okazuje się chwilę później, moje skojarzenie z perfumami nie jest nietrafione. Producent co prawda wspomina coś o zapachu i perfumowaniu na kartoniku, ale tego to się nie spodziewałam… Po wyciśnięciu odrobiny na dłoń prawie się udusiłam – smród babcinych, duszących perfum a la Pani Walewska w pełnej krasie. Naftalina, formalina i co Wam jeszcze przyjdzie do głowy. Arszenik i stare koronki.
Niezrażona jednak, próbuję dalej – jak kochać to księżniczkę, jak testować, to każdym zmysłem. Polizałam wcześniej posmarowaną dłoń. AAAAAAAAAAAAAAAA! Dramat. Niejadalne. Dokładnie tak, jakby polizać czyjąś świeżo wyperfumowaną szyję. Tylko gorzej, bo okropnie pachnie. No cóż, dopiero potem doczytałam, NA SAMYM SPODZIE opakowania, że balsam nadaje się „tylko do użytku zewnętrznego”. Więcej miejsca na opakowaniu zajmuje kod kreskowy, zresztą nie wpadłabym na to, by właśnie obok niego szukać tej (jedynej zresztą) instrukcji korzystania.
Świetnie, rewelacja, czyli idziemy do łóżka i jedyne, co nam zostaje, to stymulacja łechtaczki palcami lub wibratorem, ale zapomnij o seksie oralnym czy penetracji. Duży minus. Nie mam ochoty w czasie seksu zastanawiać się, czy posunęłam się już jeden centymetr za daleko i za chwilę Ada będzie cierpieć katusze z powodu kosmetyku, który nie nadaje się do kontaktu z delikatną błoną śluzową. Albo, co gorsza wyganiać ją pod prysznic, żeby móc sprawić jej przyjemność ustami. Nie widzę też powodu, dla którego miałabym woleć ten duszący zapach kwiatów/kurzu/futra z norek od naturalnego zapachu cipki mojej partnerki.
Tak czy inaczej, nie poddałyśmy się i postanowiłyśmy sprawdzić tę Panią Walewską w akcji. Z relacji Ady: produkt daje na kilka minut dość przyjemne uczucie ciepła, ale dużo delikatniejsze niż np. żel rozgrzewający z Durexa, który dla wrażliwych osób potrafi być wręcz uciążliwy. Wzmocnienia doznań nie zaobserwowała, co więcej, po seksie czuła nieprzyjemne uczucie, coś między szczypaniem a swędzeniem. Czyli fakt – nie dość, że balsam Aphrodisia nie nadaje się do zjedzenia, to po seksie, w czasie którego może dostać się wszędzie, nie będzie też łaskawy dla Twojej cipki.
Ja z uczucia, jakie ten babciny śmierdziuch wywołuje, byłam dość zadowolona. Ciężko mi dojść do orgazmu bez penetracji i bez stymulacji oralnej, i mam wrażenie, że to ciepełko, które zapewnił mojej łechtaczce, pomogło przynajmniej jeśli chodzi o tempo – Ada nie musiała martwić się o utratę ręki z wysiłku. Niemniej, silniejszego orgazmu czy większej niż zwykle przyjemności też nie zauważyłam. Jestem też niespecjalnie wrażliwa, jeśli chodzi o działanie kosmetyków, więc nie zanotowałam szczególnie uporczywego szczypania, raczej „orzeźwienie” i przyjemny chłód po seksie. Ale może też być tak, że to po prostu otwarte okno.
Podsumowując: czy kupiłabym balsam wzmacniający orgazmy Aphrodisia? Eeeeeeeeeee… No, nie. Koszmarnie pachnie, jest niejadalny, nie nadaje się do zastosowania jako lubrykant podczas penetracji, potrafi spowodować pieczenie wrażliwej skóry. Specjalnie nie zajrzałam na stronę producenta, ale zakładam, że pewnie nie jest też najtańszy.
Tym bardziej razi niedopracowany pomysł. Dla mnie i dla Ady trafia do puli Absolutnie Zbędnych Produktów.
Pozdrawiam Wszystkie Osoby Czytające i życzę bardziej udanych produktów!
zdjęcia: mat. producenta
Komentarze zamknięte.
Justyna
25 czerwca 2017 at 22:30Każdy ma swoje czułe miejsca, które można nazwać przyciskami „on”. Może być to kark, szyja czy uda. Mój znajduje się natomiast w głowie, a dokładnie w jej środku (oczywiście mam na myśli mózg i umysł). Nic mnie tak nie włącza jak czułe komplementy, ale moim słabym punktem jest rozmowa o kulturze i sztuce, a zwłaszcza tej zawierającej erotyczne elementy. Nic tak nie włącza jak inteligenta rozmowa, a jeszcze bardziej jeśli nasz rozmówca jest niesamowicie przystojny, ma piękny głos i równie eleganckie oraz wysublimowane słownictwo. Może to brzmi szalenie, ale każdy ma swoje pokręcone fetysze i zdania docierające do głębi mojej czachy włączają moją głowę ;)
Paulina
24 czerwca 2017 at 20:33Jakby się tak dobrze zastanowić to są dwie rzeczy, które rzeczywiście sprawiają, że jestem na prawdę podniecona.
Pierwsza – wersja solo. Kąpiel najlepiej, ewentualnie gorący prysznic, gin z tonikiem i koronkowa bielizna. Wiem, że to dość dziwne kąpać się w bieliźnie ale jednego razu partner wrzucił mnie do siebie do wanny zanim się rozebrałam i uczucie mokrej koronki na sutkach i wzgórku okazało się absolutnie powalające. Teraz, często kiedy jestem sama, sprawiam sobie taką relaksującą kąpiel z jeszcze bardziej relaksującym finałem :)
Druga wersja to mój partner, który za każdym razem kiedy mnie całuje, tak na prawdę a nie tylko cmok, cały się trzęsie i widać po nim, że najchętniej to bylibyśmy już w sypialni. Szczególnie podniecające jest to wtedy, gdy mam okres i dochodzi ten moment czekania. Każdy raz po 'okresowej’ przerwie jest jeszcze bardziej podniecający.
P.S. Wiem, że seks w czasie okresu nie jest żadną wielką sprawą, ale moje miesiączki są zdecydowanie zbyt bolesne, no i czekanie wcale nie przeszkadza ;)
Kasia
24 czerwca 2017 at 18:31Mój przycisk ON uruchamia się w momencie, gdy partner całuje mnie od tyłu w szyję i pieści delikatnie piersi, zataczając kółeczka wokół brodawek sutkowych… Już od tego mam dreszcze… Niestety nigdy nie doznałam orgazmu w trakcie penetracji i szukam produktów które mogłyby wzmocnić doznania i pozwolić mi poczuć orgazm w pełnym tego słowa znaczeniu :)
Edyta
24 czerwca 2017 at 09:43Mój przycisk on….. Właściwie są dwa. Łagodniejszy, subtelniejszy, to kark. Oddech partnera odczuwany na karku zawsze powoduje efekt DING! Chyba wiecie co mam na myśli: skóra całego ciała aktywuje się momentalnie, czasem włoski na skórze stają dęba. Nie ważne, czy mój partner przytula mne od tyłu w łóżku, czy całuje mój kark gdy zmywam naczynia- efekt DING! pojawia się zawsze. Po paru minutach oddychania w mój kark (np w łóżku) mój ukochany ma mnie już całkiem mokrą i gotową :)
Ale zwykle jednak lubimy się bawić. Fajnie jest próbować różnych dotyków i różnych miejsc, zanim się przejdzie do punktu ON- guziczka. Moim guziczkiem jak u większości kobiet jest łechtaczka. I tutaj też lubię różne rodzaje dotyku: sam palec, sam język na różne sposoby, kombinacje języka na/ palca w, dotyk oddechu (ja uparcie będę używać tego określenia), dotyk języka na guziczku, gdy broda partnera muska moją cipkę…. Takie tam. Myślę, że fajnie byłoby wypróbować Sensual Arousal. Wolałabym wersję Coffe cake niż Original- ale może mnie się skojarzy inaczej niż Lemurowi:)
Weronika F. Justyńska
23 czerwca 2017 at 13:41Mam podobne wrażenia co do tego pobudzacza. :/
Lola
23 czerwca 2017 at 09:24Mój przycisk „On”? Zdecydowanie szyja i kark. Kiedy mój facet zaczyna delikatnie sunąć palcami po skórze w tamtych rejonach, później przechodzi do masażu, by potem obsypać mnie pocałunkami, mam momentalnie dreszcze i gęsią skórkę ;)
Jednak najbardziej nastraja mnie jego spojrzenie. Nigdy nikt tak na mnie nie patrzył. Czuję się jak najpiękniejsza kobieta na świecie i bogini seksu. Wystarczy jego wzrok, a miejsce i czas przestają być ważne. Mój mężczyzna to mój najlepszy „nastrój” i afrodyzjak ;)