Markę MysteryVibe poznałam, kiedy wibrator Crescendo był jeszcze w fazie prototypu. Wiem, że stoją za nią sekspozytywni ludzie, którzy łączą nowe technologie ze starym dobrym szczytowaniem, a niedługo do wibratora sterowanego aplikacją dołączy kosmiczny pierścień na penisa.
Jak jednak sprawdza się pierwszy, flagowy produkt MysteryVibe? Crescendo przetestowała i zrecenzowała czytelniczka.
***
Wibrator Crescendo kupisz na stronie producenta oraz na Amazon DE | Amazon UK
Recenzja Asi Lew:
Kiedy przeczytałam, że twórcy Crescendo obiecują przyjemność skrojoną na miarę, z jednej strony, byłam podekscytowana niecodziennymi możliwościami samodzielnego dopasowania wibracji i kształtu gadżetu do swoich potrzeb, ale jednocześnie nie obyło się bez obaw, że ten szeroki wybór ustawień okaże się na tyle skomplikowany i angażujący, że ostatecznie więcej czasu spędzę testując różne opcje niż faktycznie czerpiąc z nich przyjemność. Jeszcze jedna rzecz powodowała u mnie podejrzliwość: jeśli ten wibrator da się dopasować dla każdego, to czy jego produkcja to nie jest strzelanie sobie w kolano? W końcu firmy tworzące zabawki erotyczne żyją raczej z produkowania kolejnych, wymyślnych modeli, a nie jednego uniwersalnego.
Z kolei, od początku jednoznacznie zachwyciła mnie nazwa. Jestem laikiem, jeśli chodzi o teorię muzyki, ale akurat wiem tyle, że crescendo oznacza wzrost głośności czy dynamiki utworu, co w przypadku gadżetu erotycznego kojarzy się ze stopniowym narastaniem podniecenia. W trakcie oglądania filmu z instrukcją obsługi tworzenie własnych trybów wibracji poprzez aplikację mobilną nasunęło mi kolejne skojarzenie muzyczne, bo z tworzeniem bitów przez DJa.
Pierwsze wrażenie
Podczas uroczystego unboxingu byłam, oczywiście, zachwycona pięknym, dyskretnym pudełkiem i uroczą mini-instrukcją w formie liściku w malutkiej kopercie wieszczącej: A new world of pleasure awaits you. Co prawda, zaraz pudełko wylądowało na pawlaczu, już niepotrzebne, bo do wibratora dołączono dość poręczne i eleganckie etui wiązane na wstążkę, które pozwala wygodnie przechowywać gadżet i ładowarkę w szufladzie czy zabrać w podróż. Jeśli chodzi o sam wibrator, to okazał się przyjemny w dotyku i łatwy w wyginaniu we wszystkie strony, tylko dziwnie pachniał. Pozostałe gadżety silikonowe, które miałam kiedykolwiek w rękach, były praktycznie bezwonne, a przy Crescendo nawet długo po wyjęciu z pudełka utrzymuje się wyraźny zapach gumy, na szczęście odczuwalny tylko z bliska. Trochę zawiódł mnie też widok bezprzewodowej ładowarki, która w rzeczywistości nie wygląda tak kosmicznie jak na wyżej wspomnianym filmie z instrukcją – jest zwykłym plastikowym krążkiem, ale ostatecznie ważne, że działa tak jak powinna, a dzięki bezprzewodowemu ładowaniu gadżet jest w 100% wodoodporny.
Frustrująca technologia
Po naładowaniu Crescendo (które zajęło mniej niż godzinę, tak jak obiecuje producent) żądna obiecanego świata nowych doznań czym prędzej włączyłam w telefonie Bluetooth, aplikację i… Trochę nie wiedziałam co dalej – ekran powitalny trochę zbił mnie z tropu. Po przeczytaniu opisu gadżetu najpierw kliknęłam wyróżniony przycisk “Odkryj więcej” i zostałam odesłana na stronę Crescendo, aż w końcu kliknęłam “Pomiń” i przeszłam do połączenia gadżetu z aplikacją. To też okazało się niełatwe, bo wibrator podczas łączenia bywa grymaśny, czasem po przytrzymaniu odpowiedniego przycisku przez 2 sekundy zamiast połączyć się z telefonem po prostu zaczyna wibrować. A kiedy mój smartfon w końcu po raz pierwszy znalazł gadżet, to oznajmił, że wymaga on synchronizacji, która trwała jakieś 20-30 minut. Już na tym etapie byłam dość sfrustrowana, a to przecież dopiero początek.
Kolejny problem napotkałam przy ekranie startowym, który informował: “przesuń w dół do wibracji”, “przesuń w górę do zabawy”. Dobre kilka minut zajęło mi przesuwanie palcem po ekranie w tę i z powrotem oraz klikanie w ikonki “wibracji” i “zabawy”. Byłam już gotowa się poddać, stwierdzając, że może ta aplikacja nie działa na moim telefonie tak, jak powinna, gdy odkryłam, że trzeba było przesunąć w dół lub w górę, ale nie w dowolnym miejscu ekranu, a zaczynając od różowego bąbelka na środku. Uff, zadziałało! Włączyłam więc “zabawę” i zaczęłam sprawdzać różne tryby oraz zmieniać intensywność. I tutaj znów mało intuicyjna rzecz: kiedy klikałam na znak +, wibrator przechodził od razu do największej intensywności wibracji. Zajęło mi chwilę, żeby ogarnąć, że pośrednie intensywności można wybrać, klikając w obszar pomiędzy znakami – i +. Okazało się też, że aplikacja oferuje polską wersję językową, jednak tłumaczenie wydało mi się niepełne i niedopracowane, pozostałam więc przy wersji angielskiej.
Zabawka ma jednocześnie zaprogramowane 12 trybów wibracji, ale można usunąć jedne i dodać inne z oferowanej kolekcji lub utworzone samodzielnie. Szybko zauważyłam, że duży wybór różnych trybów ma tę wadę, że można się w nich łatwo pogubić. Chwytliwe nazwy nie zawsze pozwalają sobie wyobrazić, z jakimi odczuciami się wiążą – Rising Tide czy Intense Tip coś mi mówi, ale Mad Max? Na szczęście każdy tryb ma podgląd: można sprawdzić przed dodaniem, jak działa. Tyle że kiedy już zsychronizuję wibrator z nowo wybranymi trybami i przełączam je bez patrzenia w aplikację, to zapominam ich nazwy. Gdy więc znajdę mój nowy ulubiony tryb, ale nie kojarzę, jak się nazywa, to muszę potem pilnować, żeby go niechcący nie usunąć, bo później ciężko go znaleźć w sporej kolekcji.
Przy tworzeniu własnych trybów wibracji dostępna jest instrukcja po kliknięciu w znak zapytania w prawym górnym rogu ekranu, ale uważam, że mogłaby dokładniej tłumaczyć niektóre opcje. Ogólnie, jest to super ekscytujące, że dostaje się możliwość wybrania jednego z sześciu rytmów wibracji oraz ich intensywności dla sześciu (!) silniczków. Jeśli dobrze liczę, daje to ponad 100 tysięcy kombinacji dopasowania proponowanych rytmów do silniczków, nawet nie biorąc pod uwagę ustawienia różnic w intensywności! I na tym zabawa się nie kończy! Można dodać taką dwusekundową lub dłuszą kombinację, a potem jeszcze jedną i kolejną itd. Z ciekawości sprawdzałam, jak długi schemat można utworzyć i wydaje się, że brak ograniczenia – zdaje się, że można stworzyć tryb, w którym wibracje będą się ciągle zmieniały bez potrzeby manualnej kontroli, co daje niesamowite możliwości dobrania ulubionego repertuaru. Poszczególne fragmenty wibracji można wydłużać lub usunąć – niestety, nie zauważyłam opcji, która pozwalałaby je skrócić, więc z wydłużaniem warto uważać. Raz udało mi się nawet nałożyć jedną kombinację wibracji na drugą, co dało ciekawy efekt, tylko… nie potrafiłam tego już powtórzyć i teraz nie wiem, czy to był chwilowy błąd aplikacji, czy kiedyś jeszcze znowu odnajdę tę opcję. Póki co, stworzenie wibrującego arcydzieła jeszcze przede mną. Będę próbować!
Satysfakcja uniwersalna?
Tak jak podejrzewałam: o wiele łatwiej mi się skupić na przyjemności płynącej z wibracji, kiedy telefonu z absorbującą aplikacją nie ma w pobliżu. Dopiero samodzielne używanie wibratora pozwoliło mi naprawdę docenić jego zalety. Możliwość zginania go na każdym z sześciu przegubów i sześć oddzielnych silniczków daje efekt wielu gadżetów w jednym: ze względu na kształt można traktować Crescendo np. jak zakrzywiony wibrator do punktu G czy trochę jak króliczek: do jednoczesnej stymulacji obszaru G i żołędzi łechtaczki. Producent proponuje także jego wykorzystanie również jako wibratora dla par czy dla mężczyzn, acz tego nie testowałam. Mi największą przyjemność sprawiła jednoczesna stymulacja całej wulwy i żołędzi łechtaczki: dzięki silniczkom rozłożonym na całej długości zabawki przyciskając ją do wulwy, otrzymuje się unikatowe odczucie intensywnej stymulacji na całej powierzchni warg sromowych. Byłam pod wrażeniem tego zupełnie nowego doznania! Różne tryby wibracji pozwalają też na bardzo różne odczucia: niektóre wibracje są bardzo intensywne i głębokie, inne o wiele bardziej delikatne, co faktycznie może sprawiać, że gadżet będzie pasował osobom o bardzo różnych preferencjach i wrażliwości.
Nie wszystko jest jednak idealnie i kolorowo. Wyginanie Crescendo jest super, tyle że bywa mocno utrudnione, jak się go już w całości posmaruje lubrykantem. Ja na przykład nie lubię mieć całych dłoni w lubrykancie, więc czasem muszę przed użyciem zdecydować o tym, na jaki kształt mam ochotę. Poza tym, mimo zapewnień producenta, wibrator bywa potwornie głośny! W niektórych trybach brzmi mniej więcej jak rój pszczół (albo innych brzęczących owadów). Można się do tego przyzwyczaić, ale nie jest to do końca komfortowe. Używając go na początku z aplikacją, odruchowo klikałam w telefonie przycisk ściszania… Poza tym, stymulacja wewnętrznych części pochwy u mnie akurat działa bardzo słabo. Crescendo w mojej pochwie nadal hałasuje, ale nawet na najwyższych trybach intensywności jego wibracje trochę giną w środku, nie czuję go zbyt mocno, nawet w obszarze G i u wejścia pochwy, jest to dla mnie raczej neutralne niż przyjemne. Na koniec dodam, że na odkrywanie najprzyjemniejszych trybów i zastosowań gadżetu musiałam poświęcić sporo czasu.
Nie jest to więc najlepszy gadżet dla osób wiecznie zabieganych i zwłaszcza na używaniu go z aplikacją skorzystają bardziej ci, którzy lubią poświęcić sporo czasu na sesje ze swoimi zabawkami erotycznymi. Głośność Crescendo nie spodoba się też pewnie wstydliwym osobom z ciekawskimi współlokatorami za ścianą. To zdecydowanie nie gadżet absolutnie uniwersalny, ale ma spory potencjał. Mam wrażenie, że twórcy włożyli w niego sporo pracy, ale coś poszło nie tak na etapie testów użytkowania. Sama używałam w życiu kilku wibratorów i do każdego przyzwyczaiłam się dość szybko, a w tym wypadku używanie aplikacji zwykle bardziej mnie irytuje niż podnieca, a przy masturbacji samym wibratorem ciągle mylę przyciski zmiany trybów ze zmianą intensywności (są umieszczone po przeciwnych bokach zabawki). Myślę, że tutaj producenci mają jeszcze spore pole do ulepszania i ułatwienia użytkowania wibratora oraz aplikacji – być może doczekam się wersji 2.0.
Wibrator Crescendo kupisz na stronie producenta oraz na Amazon DE | Amazon UK
recenzja i zdjęcia: Asia Lew
Komentarze zamknięte.
Pingback:
Pingback: