Być może to niepopularna opinia, ale… bardzo lubię masażery z kablem. To jedyne wibrujące akcesoria w mojej kolekcji, w przypadku których nie muszę martwić się o regularne ładowanie, bo zawsze są gotowe do użycia…
… już nie wspominając, że zasilenie sieciowe = większa moc zabawki!
Zacznę od tego, że Classic Metallic Magic Wand nie jest pierwszym masażerem Lovehoney tego typu, który miałam okazję wypróbować. Już jakiś czas temu kupiłam wycofaną obecnie z rynku wersję deluxe inspirowaną Tokidoki z nakładką z głową jednorożca. Masażer nie doczekał się osobnej recenzji właśnie dlatego, że na tę chwilę jest praktycznie nie do dostania, a nie miałam jak porównać go z pozostałymi dostępnymi modelami. Aż do teraz, kiedy mój zbiór powiększył się o to metaliczne cudeńko z edycji limitowanej.
Zatem do dzieła!
Opakowanie
Wspominałam kiedyś, że w przypadku gadżetów Lovehoney nie ma co liczyć na atłasy, ozdobne pudełka i tego typu luksusy, bo opakowania marki są bardzo oszczędne. Zazwyczaj jest to zewnętrzny karton z wizerunkiem zabawki, okrywający plastikową foremkę, w której tkwi gadżet i ewentualne dodatki do niego. Tak było i tym razem. Nie dostałam więc ani więcej, ani mniej niż się spodziewałam. Sama przechowuję większość gadżetów w oryginalnych opakowaniach, więc przeważnie nie korzystam z dodatkowych etui czy woreczków. Być może dla kogoś, kto kupuje akcesoria erotyczne głównie jako prezenty i oczekuje czegoś ekstra, byłby to problem, ale na użytek własny taka oprawa zabawek wydaje mi się wystarczająca.

Wygląd
Nie ukrywam, że zdecydowałam się na dołączenie tego masażera do mojego arsenału przyjemności głównie ze względu na wygląd – od początku zachwycił mnie metaliczny korpus z efektem ombre, na dodatek w kolorach zbliżonych do tych, których używam w szablonie bloga, połączony z klasyczną czernią. Lubię niebanalnie wyglądające wibratory (teraz mam na oku Doxy #3 w kolorze soczystej czerwieni), więc zwyczajnie nie mogłam się oprzeć. Przyznaję też, że średnio kręcą mnie podstawowe różdżki Lovehoney w kolorze białym lub czarnym – zwłaszcza te białe wydają mi się zbyt sterylne i mało seksowne, ale to już kwestia osobistych preferencji. Na przykład mój partner nie przepada za jednorożcowym wandem ze względu na jego cukierkową oprawę. I co zrobię? Nic nie zrobię.
Główka Classic Metallic Magic Wand zrobiona jest z bezpiecznego dla ciała silikonu i ozdobiona żebrowaniami, których nie jestem fanką, ale o tym za chwilę. Szyja, która tą głową kręci, jest giętka i pozwala na swobodne dociskanie masażera do ciała.

W działaniu
Kiedy kupowałam swój pierwszy masażer typu wand od Lovehoney, nie spodziewałam się zbyt wiele, mając na uwadze jego cenę. Okej, przyznaję, że miało to miejsce podczas zeszłorocznej wyprzedaży, gdy zabawka kosztowała jakieś 25 euro, ale nawet poza obniżkami Magic Wandy od Lovehoney znajdują się raczej na średniej półce cenowej, jeśli porównać je do podobnych produktów innych marek.
Moc wibracji reguluje się przy pomocy pokrętła, co jest bardzo wygodnym rozwiązaniem – nie trzeba klikać plusów i minusów, a całe centrum dowodzenia znajduje się w jednym miejscu. W związku z tym nie ma jednak osobnych modułów wibracji i pulsacji – te trzeba tworzyć samodzielnie w czasie rzeczywistym, zmniejszając i zwiększając intensywność wibracji. Same wibracje na niższych poziomach są bardzo głębokie, choć przy wyższych rejestrach zmieniają się w powierzchniowe. Z tego właśnie powodu uwielbiam używać Classic Metallic Magic Wand tak mniej-więcej do połowy mocy, bo intensywne dudnienie fantastycznie dociera również do wewnętrznych części clitoris i nie wyciska ze mnie orgazmu od razu, tylko pozwala na jego powolne nabudowywanie.
Bardzo podoba mi się też wykorzystanie tego masażera do stymulacji łechtaczki oraz punktu G od zewnątrz, przykładając gadżet do wzgórka łonowego lub miejsca tuż pod linią brzucha. W połączeniu z dildem lub penisem to prawdziwie orgazmiczna kombinacja, która w moim przypadku skutkuje wielokrotnymi orgazmami.

Muszę jednak podkreślić, że Classic Metallic Magic Wand ze względu na wielkość głowicy nie zapewnia stymulacji punktowej, więc osoby, które preferują wibracje koncentrujące się jedynie na łechtaczce, powinny sięgnąć po mniejszą zabawkę. W większości wibratorów-różdżek wibracje obejmują zarówno clitoris, jak i sporą część wulwy i choć ten wand od Lovehoney nie ma największej główki na rynku, to i tak dla niektórych osób może okazać się nieporęczna. Marka oferuje przy tym sporą gamę nakładek do swoich Magic Wandów, które pozwalają zmienić masażer w wibrator do stymulacji obszaru G, punktowej stymulacji łechtaczki, a nawet stymulujący penisa masturbator.
Kabel jest wystarczająco długi (1,80 metra), by pozwalał na swobodne manewrowanie masażerem, zarówno podczas użytkowania solo, jak i w większym gronie, a sama zabawka na tyle lekka, że można bez trudu utrzymać ją w dłoni przez dłuższy czas. Jej lekkość w porównaniu z np. Doxy Die Cast jest przy dłuższych sesjach nie do przecenienia!
Co ciekawe, nie dostrzegam różnicy pomiędzy wibracjami mojej jednorożcowej wersji Magic Wanda i wibracjami wersji metalicznej, choć ta pierwsza powinna być deluxe, a ta druga – classic. Pokuszę się więc o stwierdzenie, że o byciu deluxe zadecydowały dodatkowe elementy designu, czyli ozdobna nakładka z głową jednorożca oraz trzon częściowo powleczony imitacją skóry. Obecnie, jeśli przyjrzeć się różdżkowej ofercie Lovehoney, warianty deluxe mają inny kształt głowicy (zbliżony do tego, który znam z Doxy), panel kontrolny z przyciskami, a nie z pokrętłem, dłuższy kabel (ponad 2 metry) i wyposażone są w 20 zaprogramowanych trybów wibracji.
Wady
Minimalną wadą jest dla mnie czyszczenie tego wibratora – w żebrowaniach na główce lubią gromadzić się resztki lubrykantu zmieszane z wydzielinami ciała, więc przy myciu szczoteczka zawsze idzie w ruch. Według mnie wszystkie masażery Magic Wand od Lovehoney, które mają rowki, bardzo by zyskały na wygładzeniu tego elementu. Zwłaszcza, że w przypadku tak intensywnej stymulacji, żebrowania naprawdę nie robią różnicy w doznaniach i są wyłącznie kwestią estetyki.

Metaliczny wand Lovehoney występuje wyłącznie z wtyczką do brytyjskich kontaktów, dlatego aby móc używać go poza UK, potrzebny będzie adaptor. Dla mnie to żaden problem, bo po kilku latach spędzonych w Londynie mam sporo przejściówek, ale dla niektórych osób może to być dodatkowa niewygoda.
Gadżet jest też dość głośny, co nie jest niespodzianką w przypadku akcesoriów o takiej mocy. Mnie samej to nie przeszkadza, ale wyobrażam sobie, że jeśli komuś zależy na dyskrecji, to mini młot pneumatyczny raczej jej nie zapewni.
Zalety
Niewątpliwą zaletą Classic Metallic Magic Wand jest stosunek jakości produktu do ceny. To solidny kawał wibratora, który działa tak, jak powinien i może być wykorzystywany w różnych erotycznych scenariuszach, jak i do zwykłego, pielęgnacyjnego masażu ciała. Win-win.
Kolejnym plusem jest dla mnie cieszący oko, oryginalny design. Niestety, metaliczne ombre to edycja limitowana, która raczej nie wejdzie do stałej kolekcji, dlatego nie warto zwlekać z zakupem, bo może się okazać, że wkrótce zostanie wyprzedana.
Nie bez znaczenia pozostaje też intensywność wibracji – wciąż jestem pod jej wrażeniem, choć obawiałam się, że wersja klasyczna może okazać się pod tym względem taka sobie. I naprawdę cieszę się, że moje obawy okazały się nieuzasadnione, a do mojego arsenału przyjemności dołączył piękny i przede wszystkim funkcjonalny gadżet.
Lubisz moje recenzje?
Komentarze zamknięte.
Pingback:
zewsząd i znikąd
28 lipca 2019 at 20:05No cóż, dla mnie ta cena to nie jest „niedrogo”. Szkoda, bo już jeden tego typu bawidamek*, ładowany przez USB, zepsułam przegrzaniem i zastanawiam się, czy brak akumulatora oznacza brak możliwości przegrzania… A nic nie poradzę na to, że do przeżycia orgazmu potrzebuję co najmniej pół godziny, zwykle bliżej godziny, i żadna dostępna dla mnie zmiana techniki nie daje orgazmu w kilka minut…
To, co ja mam, akurat nie ma rowków, ale i tak nic szczególnego by się nie zbierało: dla mnie dużą zaletą tego typu zabawek jest to, że można ich używać przez ubranie. Jako osoba funkcjonalnie aseksualna (nie uprawiam i nie chcę uprawiać seksu, owszem samozaspokajam się i nie widzę powodu, by uznawać to za czynność gorszą lub za przesłankę do spróbowania seksu) mam też bardzo dyskomfortowy stosunek do nagości, nie lubię być nieubrana, rozbieram się wyłącznie w łazience i jest dla mnie dużo wygodniejsze psychicznie robienie sobie dobrze, kiedy jestem częściowo ubrana.
PS. cieniowanie, nie „ombre”.
krocze, nie perineum. Polacy nie gęsi, a swój język mają.
*To wspomnienie jeszcze z czasu studiów, kiedy na wykładach z gramatyki opisowej profesor mówił trochę o złożeniach, o tym, że „bawidamek” oznacza osobę, ale w zasadzie, patrząc po strukturze wyrazu, rownie dobrze mógłby oznaczać urządzenie… Po sali rozszedł się lekki chichot. Ciekawy pomysł, proponuję nazywanie zabawek erotycznych „bawidamkami” tudzież „bawipanami”. ;)
Pingback:
Peter
29 marca 2019 at 23:17Wspominasz o nakładkach na penisa, ale chyba sam taki masażer bez nakładki też się całkiem nieźle nadaje do stymulacji penisa? Myślę, że taki gadżet może być ciekawym urozmaiceniem gry wstępnej jak i zabaw solo i to nie tylko dla kobiet. Zastanawiam się nad masażerem, ale raczej na takim bezprzewodowym, głównie chodzi o stymulację penisa, jąder i ewentualnie krocza, coś na wzór zewnętrznego masażu prostaty. Nat jak myślisz, czy to dobry pomysł?
Nx
30 marca 2019 at 08:41Jak najbardziej – wiele osób używa masażerów typu wand do stymulacji penisa czy perineum.